[ Pobierz całość w formacie PDF ]
CIZIA ZYKeËGORĽCZKA(Fiévres)Przełożył Stanisław WojnickiPrologKongo, północno-zachodnia częć kraju, na brzegu rzeki. Przez wioskę przeszło tornado. Potworna siła pastwiła się nad wszystkim, co wystawało ponad ziemię, wskazujšc oczywiste pragnienie niszczenia, prawdziwy zapał w przekształcaniu wszystkiego w ruiny.Z dwudziestu omiu małych lepianek plemienia Kuju uchowały się tylko trzy. Wszystkie zostały zmiecione z powierzchni ziemi, pozostały po nich jedynie porozwalane kopce, przypominajšce jaki plac budowy. Można by pomyleć, że po ogromnym obszarze brunatnej ziemi przejechał buldożer.W dali dostrzec można było parę patetycznych przedmiotów: pojemniki i emaliowane miednice, powyginane i powgniatane, jakby przejechała po nich ciężarówka, drewniany stołek rozbity na kawałki, podarte maty, strzępy palmowych dachów... Cały zapas ziarna, uzbierany przez wioskę, wysypał się z porozwalanych małych zbiorników ulepionych z suszonej ziemi.Na prawo, nieco dalej, na skraju pierwszego zagajnika wielkich drzew, również nie ocalały trzy altany z desek zbudowane pod naszym kierunkiem. Leżały teraz w postaci porozrzucanych patyków w okolicznych trawach, które w połowie je zakrywały.Kwadratowe poletka warzywne, uprawiane z takim zapałem i mozołem, zostały stratowane bez litoci: bambusowe kratki zamienione w wióry, sieć rowów irygacyjnych rozwalona. Nic nie pozostało z naszych drogocennych "plantacji eksperymentalnych".Prawdę o niszczycielskiej sile, jaka się tu rozpętała, odczytać można było również z czarnych, posępnych twarzy ludzi Kuju, którzy osowiali postępowali za nami krok w krok. Ich niecodzienne przygnębienie i zrozpaczony wyraz oczu wzmagały jeszcze napięcie. winie i kury, zwykle pętajšce się po wiosce, uciekły. Panowała całkowita, przygnębiajšca cisza.* Skurwysyn - zgrzytał zębami Paulo. - Skurrrrwysyn... Stary Paulo, z zaciniętymi wargami i morderczym spojrzeniem, ciężko przeżywał ogrom zniszczeń. Tym razem M'Bumba zdrowo dał popalić.Przed nami pięć trupów, rozłożonych na matach w ostrym popołudniowym słońcu, zaczynało już mierdzieć. Wród nich były dwie kobiety, z których jedna, w jaskrawoczerwonej przepasce na biodrach, miała wgniecionš klatkę piersiowš. Ciało, które sprawiało największe wrażenie, leżało obok. Był to mężczyzna, a jego mierć musiała być okropna. Ani jeden z jego członków nie pozostał nienaruszony, wszystkie były połamane w wielu miejscach, jakby każdy miał po kilka dodatkowych stawów. Popękana w niektórych miejscach skóra tworzyła obrzydliwe rany, już rozkładajšce się od upału. Głowa zatraciła normalny kształt; była w kawałkach, jakby została schwytana i rozgnieciona przez gigantycznš pięć. Inne ciało, również rozerwane na kawałki, zakrwawione, z wywróconymi białkami oczu, na których siadały roje much, należało do jednego z braci wodza. Był to sympatyczny facet około trzydziestki, którego jako notabla zapraszalimy czasami do domu. Rozpoznalimy też ostatnie zwłoki - jednego z niezliczonych miejscowych chłopców, wyroniętego piętnastolatka.Obrzydzenie i wciekłoć, które nas ogarnęły na ten widok, sprawiły, że stalimy w milczeniu. Nawet Paulo zaprzestał swoich przekleństw. M'Bumba był diabłem, piekielnym potworem. Skšd tyle zapamiętania w zwierzęciu, którego nawet nie zaatakowalimy?Ze swego miejsca młody Montaignes rzucił na zwłoki tylko krótkie spojrzenie. Z jednej z licznych kieszeni wycišgnšł krawieckš miarkę i przykucnšł, z nieodłšcznymi okularami na czubku nosa, maksymalnie wycišgajšc ręce, by zmierzyć jeden ze ladów: gigantyczny nieregularny kršg, niewiarygodny lad nogi słonia.* Osiemdziesišt dwa centymetry - powiedział rozmarzonym głosem. - To potworne!Częć pierwszaNa szczęcie nasz hangar nie uległ zniszczeniu. Zbudowany jakie sto metrów od wioski, na końcu wšskiego cypla wrzynajšcego się w nurt rzeki, i M'Bumba nie był łaskaw dojć aż tutaj. Nie było to domostwo luksusowe, ale zależało nam na nim. Sprawilimy, że było obszerne i czyste i w cišgu spędzonych w nim omiu miesięcy przeżylimy tu spokojne i bardzo miłe chwile. Był to prostokštny budynek z desek z czerwonego drewna, nakryty dużym dachem z przeplatanych palmowych lici, przy którego wznoszeniu pracowała cała wie. Jeden z boków, dzięki wielkim przesuwanym drzwiom, był szeroko otwarty na rzekę i przedłużony drewnianym tarasem. Ten ostatni, małe arcydzieło na palach, idealne miejsce na niadanie i na spędzenie wieczoru, znajdował się bezporednio nad wodami rzeki, nad zatoczkš utworzonš przez półwysep i nad naszš przystaniš. Od strony lšdu wielka tablica zielonymi literami na białym tle ogłaszała: Powszechna Faktoria Handlowa.Wewnštrz, oprócz pooddzielanych przepierzeniami pokoi, znajdowało się obszerne pomieszczenie służšce zarazem jako salon, prywatna tawerna, sklep i skład towarów. Worki ziarna i sprzęt niezbędny w buszu sšsiadowały tu z czterema ogromnymi wiktoriańskimi fotelami, przywiezionymi z miasta pirogš, z przedmiotami sztuki wudu, których nie chcielimy sprzedać, z puszkami konserw, butelkami i broniš. Pomimo szyldu i sporego zapasu towarów Powszechna Faktoria Handlowa nie była prawdziwym sklepem. Nazwę tę nadalimy naszej siedzibie raczej dla zabawy, z przymrużeniem oka nawišzujšc do wielkiej tradycji kolonialnej. Doskonale pasowała do wspaniałego otoczenia w sercu Afryki, w którym zamieszkalimy.Kiedy zaczyna się ta historia, czyli kiedy przyszedł rzucić nam swoje wyzwanie słoń, jej pięciu bohaterów od omiu miesięcy mieszkało w zawieszonej nad rzekš faktorii.Często mówiło się o nas, że jestemy nienormalni. Dlatego, by uniknšć wszelkich nieporozumień, lepiej będzie, jeli na samym wstępie naszkicuję portret naszego dzielnego zespołu.Najpierw, uznajšc przywilej wieku, będę mówił o Paulo. Stary Paulo, czy też, jak sam o sobie mówi: "Zgniły Paulo". Kiedy chce się kogo przedstawić, zaczyna się zwykle od podania wieku, lecz w jego przypadku jest to niemożliwe do spełnienia. Kiedy go spotkałem, był już stary, a nie działo się to wczoraj. Wyglšdał wówczas dokładnie tak samo: mały facecik z okršgłym brzuszkiem swobodnie wysuniętym do przodu, stopy mocno osadzone na ziemi, nogi rozstawione, te same długie włosy tak samo lekko siwiejšce, te same wielkie, jasne i ruchome oczy, błyszczšce inteligencjš.Na przestrzeni lat tylko zmarszczki i lady po licznych przeżyciach stały się wyraniejsze: wielkie worki pod oczami - wspomnienie po tylu przyjemnociach czerpanych bez opamiętania; dwie głębokie pionowe bruzdy przy ustach, zarysowane niezliczonymi wybuchami miechu i chwilami zaciętoci; promieniste zmarszczki przy kšcikach oczu, które wielekroć mrużył na widok tylu zadziwiajšcych krajobrazów. Podbródek zawsze wysunięty do przodu, sokoli nos, niekiedy niebezpieczne błyski w oczach, oto nasz człowiek.Poza tym był jowialny i przesadny w zachowaniu, lubił głono wypowiadać się soczystym językiem, jako nieodrodny "syn Prowansji", gdyż Paulo urodził się w marsylskiej dzielnicy Vieux-Port i pozostawał marsylczykiem aż po końce swoich lakierowanych mokasynów, choć rodzinne miasto opucił pod naciskiem pilnej potrzeby natury karno-prawnej całe wieki wczeniej, kiedy miał piętnacie lat. Pod wieloma względami jego charakter odpowiadał jego pseudonimowi. "Zgniły Paulo" nie szanował niczego i nikogo oprócz mnie.* Mam wszystkie zalety. Mały - mawiał. - Lubię używać, jestem fałszywy, podstępny, zakłamany i przekupny. Mam szczęliwš rękę, Mały! Wszystko, co trzeba, żeby podbić wiat i prowadzić wspaniałe życie!Ale ja znałem go dobrze i wiedziałem, że posiada ogromne zalety, którymi mniej się chwalił, a w szczególnoci wielkie serce, wcale nie takie zgniłe. Miałem dobrych trzydzieci lat mniej od niego. I mimo tej różnicy wieku nasza przyjań była głębokim uczuciem, utkanym ze miechu, ze wspomnień o wspólnie podejmowanym ryzyku, ze wzajemnego wielkiego szacunku i z całkowitej uczciwoci. Za każdym razem, kiedy los gdzie nas ze sobš stykał, a zdarzało się to często, rozpoczynała się nowa przygoda. Dla mnie jego obecnoć, kiedy co się działo, stanowiła dodatkowš przyjemnoć. On odczuwał to samo.Naszš cechš wspólnš było samo rozumienie wolnoci, wolnoci całkowitej, bez żadnych ustępstw i niezależnie od ceny. Podobnie jak ja był indywidualistš. Obaj zawsze żylimy poza normami, żeby nie powiedzieć, że je zwalczalimy.Poszukiwanie wolnoci i przygody? Głód sensacji? Pragnienie, by żyć. intensywniej i zakosztować jak najwięcej doznań dostępnych człowiekowi? Trudno okrelić co to jest przygoda i jakie sš powody, które skłaniajš kogo do wyboru takiego życia. To odrębny wiat, a jego zasady i losy różniš go od wszelkich innych społecznoci. To plemię specjalnej rasy ludzi, piratów, ułomnych, rycerzy, wielkich marzycieli, którzy stosujš się do własnych, odmiennych zasad. Jeli w języku potocznym "awanturnik" okrela się osobę niemoralnš, to wiedzcie, że Paulo i ja jestemy dumni mogšc odnieć je do siebie.Za dużo czasu zajęłoby opowiadanie, czym było życie z Paulo; nasze liczne rajdy przez kontynenty, nasze zwariowane przedsięwzięcia, nasze liczne sukcesy, nasze nagłe bankructwa, nasze walki i nasze wojny.Wiedzcie jedynie, że w Afryce bylimy od trzech lat. Dla Paula, jak mawiał, była to jego "pišta kampania wród czarnych". Dla mnie - dopiero trzecia. Seria klasycznych działań w wielkim stylu: przemyt, sieć dyskotek - a w nich odpowiednia atmosfera - wszelkiego rodzaju oszustwa... Dwa najbardziej udane to najpierw partyzantka w jednym z krajów Południa, do której chciałem, bymy przystali, by walczyć o nasze demokratyczne ideały. Te ostatnie przybrały postać fasoli na każdy posiłek i kubańskich doradców, schlanych i mierdzšcych, o poczuciu humoru równie ciężkim co ich buty. Jak należało się tego spodziewać, Paulo ukradł kasę. Z czystej i bezinteresownej przy... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • grabaz.htw.pl
  •