[ Pobierz całość w formacie PDF ]
May Grethe Lerum
OKO ZA OKOROZDZIAŁ IMeisterplassen, 1703
Maryjka zebrała całe naręcza ziół i kwiatów, bowiem około dnia świętych apostołów Piotra i Pawła rośliny posiadają specjalną moc. Wszystkie zostały rozłożone do suszenia, każda odmiana w odpowiednim dla siebie miejscu: niektóre umieszczono w przewiewnym chłodzie, inne porozwieszano na nasłonecznionych ścianach. Ciemnowłosa dziewczyna stała, trzymając w dłoniach lśniący kawałek metalu. Mrużyła oczy w blasku wspaniałego czerwcowego słońca.
- Gjertrud, powiedz mi teraz tak szczerze, czy ja jestem do niej chociaż trochę podobna?
Poprawiała włosy przed kawałkiem wytartego srebrnego lusterka. Odbicie było niewyraźne, ale mimo to widziała swoje rysy i długie, czarne włosy, które tylko latem stawały się odrobinę jaśniejsze, pojawiały się w nich brunatno rude pasemka, zwłaszcza w ciągu długich dni spędzanych na górskim pastwisku.
Kobieta, która wyglądała jak jej matka, nie zaraz odpowiedziała. Skrzywiła się lekko na to bezceremonialne pytanie, jakby było w nim coś bluźnierczego. Dla niej równie dobrze Maryjka mogłaby zapytać, czy nie jest trochę podobna do wielkiej Maryi, Matki Bożej.
Ale ona pytała tylko o własną matkę. O Marię... Marię, jedyną przyjaciółkę Gjertrud, osobę, która na zawsze wyryła głęboki ślad w jej sercu.
Gjertrud wyprostowała się nad balią pełną letniej, brudnej wody. Obie kobiety prały właśnie piękne kilimy, które, jak sięgnąć pamięcią, zdobiły drewniane ściany izby w Meisterplassen.
- Podobna do niej? Taaak... Z pewnością jesteś podobna. Ale bardziej jeśli chodzi o serce, moim zdaniem. Jesteś wrażliwą dziewczyną, rozumiesz więcej niż zwyczajni ludzie, potrafisz pytać tak, że nikt nie umie ci odpowiedzieć. Ona też często tak robiła...
Gjertrud odwróciła wzrok. Maryjka nie dawała za wygraną, domagała się odpowiedzi.
- Ona miała jasne włosy, prawda? I była bardzo piękna... Musiała być piękna...
- Ciii, dziewczyno! Mówisz tak, jakby jej nie było wśród żywych!
Maryjka westchnęła. W jej ciemnoniebieskich oczach pojawił się upór. Teraz latem twarz miała opaloną i kontrast pomiędzy czarnymi włosami a jasną cerą nie był taki uderzający.
- Dla mnie prawie tak jest - syknęła przez zaciśnięte zęby.
Gjertrud potrząsnęła głową, jakby chciała pozbyć się nieprzyjemnego uczucia, znowu zgięła plecy nad praniem i przerzucała ciężkie tkaniny z jednej balii do drugiej tak, że woda chlustała na boki.
- Ona nie umarła! Ona żyje, gdzieś tam na Północy, niech Bóg ma ją w swojej opiece. I na pewno któregoś dnia...
- ...wróci do domu, tak? Dziękuję, powtarzasz mi to od piętnastu lat, a tymczasem jedyne, co się w tej sprawie zmieniło, to to, że ojciec również przepadł!
Gjertrud dostrzegła wyraz goryczy w smutnej twarzy dziewczyny. Pożałowała swojej szorstkości. Ta biedna mała wciąż z pewnością tęskni za ojcem. Zresztą kto tego nie robi? Gjertrud też musiała tłumić w sobie wiele bolesnych uczuć, odkąd Randar wyruszył, by odnaleźć Marię, która została zesłana na Północ do obozu rybackiego. Ledwie zdołała uniknąć stosu! Na szczęście żona tego strasznego pastora Revelina zdążyła przed śmiercią wyznać całą prawdę, opowiedziała o intrydze, jaką oboje uknuli. Sąd nie mógł jednak Marii całkiem uniewinnić, zeznawało przeciwko niej zbyt wielu świadków. Czarownica Maria. Mądra Maria. Znachorka. Niektórym jawiła się jako anioł, innym jako grzeszna kusicielka. Dla Gjertrud była niemal świętą. Dla małej Maryjki pozostała imieniem... Dla Randara była opętaniem. To dlatego porzucił dom, odszedł, by odszukać ukochaną.
I znalazł ją.
Gdzieś na Północy, na skalistej wysepce, gdzie kobiety przetrzymywano jako niewolnice. Zmuszane do ciężkiej pracy, sprzedawały się każdemu rybakowi, który był w stanie zapłacić kilkoma suszonymi rybami lub odrobiną wódki...
Gjertrud czekała na Randara bardzo długo. Zanim wyjechał, dowiedział się, co ona nosi w sercu. Jakie straszne mary dręczą ją co noc, ponieważ pokochała męża swojej przyjaciółki i wybawicielki.
Obiecał, że wróci do domu i do niej. Obiecał, że się nią zaopiekuje, obiecał, że będzie ojcem dla jedynej córki.
Ale tam na Północy odnalazł Marię. Los się do niego uśmiechnął i stało się tak, że wszyscy uwierzyli, iż jest prawnym nadzorcą obozu na wyspie Skjaervaer.
Dlatego tam został.
Dlatego córce zostało jedynie blade wspomnienie ojca.
Gjertrud wyciągnęła zaczerwienioną spracowaną dłoń, ociekającą teraz mydlanym ługiem. Pogłaskała dziewczynę po włosach.
- Moja najdroższa... Wiem, ile musiałaś wycierpieć. Ale pewnego dnia... pewnego dnia zrozumiesz. Pewnego dnia...
- Nie! Ja nie chcę rozumieć! I nigdy, nigdy nie wybaczę temu pastorowi, który posłał moją matkę na zatracenie. Odebrał jej zagrodę i ziemię, pozbawił ją wszelkiej czci, ukradł plebanię i wszystko co miała! Ale czy go to zadowoliło? Nie, on musiał ją jeszcze posłać na śmierć! Bo ten rybacki obóz... nie jest dużo lepszy od śmierci, prawda? Gdyby umarła, mogłabym przynajmniej zapomnieć, nie musiałabym przez całe życie nosić w sobie tej przeklętej tęsknoty...
Wybuchnęła płaczem.
Gjertrud zostawiła pranie, przytuliła do siebie szlochającą dziewczynę. Serce jej krwawiło na widok cierpień tego dziecka. Troskliwe dłonie gładziły po plecach, cicho szeptane słowa przenikały przez zasłonę ciemnych włosów, pod którymi ukrywała się twarz Małej.
Trudnym dzieckiem była ta jej Maryjka. Myślała za wiele. Nie była w stanie pogodzić się z wyrokiem losu.
Jaka niepodobna do siostry Sunnivy! Tamta też wycierpiała niemało, też została jako dziecko sierotą pozbawioną ojca i domu. Nawet teraz, kiedy była gospodynią na Gurvin, los nie szczędził jej prób. Sunniva urodziła i pochowała dwóch synków. Chyba już nie będzie dzieci w ich izbie. Bogu dzięki, że ma przy sobie Bjornara...
Maryjka przestała szlochać, rozejrzała się, zawstydzona wybuchem.
- Wiesz, Gjertrud, czasami wszystko się we mnie tak strasznie burzy. Niekiedy... nie jestem w stanie tego opanować. I zawsze potem wiem z coraz większą pewnością, że muszę coś zrobić. Muszę... oddać. Muszę spojrzeć w oczy temu człowiekowi, dowiedzieć się, kim jest sprawca mojego nieszczęścia. Muszę poznać pastora z Lyster.
Ostatnie słowa niemal wypluła, Gjertrud znowu poczuła w żołądku szpony strachu. Nie rozumiała gwałtownej nienawiści tej dziewczyny, była wobec niej równie bezradna jak matka piskląt wobec zbliżającego się podstępnie drapieżnika. Kiedy Małą ogarniały myśli o zemście, stawała się kimś innym, kimś obcym, i była wtedy zupełnie niepodobna do swojej matki.
Może to krew kata, którą nosiła w swoich żyłach, powodowała ten straszny, oślepiający gniew, tę zdolność do zapominania o całym świecie w strasznej potrzebie odwetu wobec ludzi, którzy ją skrzywdzili?
Gjertrud bała się, że Maryjka będzie jedną z tych osób, które potrafią zabić w obronie ukochanych. Bardzo jej się to nie podobało.
Że też taka śliczna dziewczyna... że może być taka zatwardziała w gniewie! Gjertrud robiła sobie wymówki. Bo nie było chyba słuszne, że przekazywała temu dziecku własną gorycz. Nie postępowała właściwie, przedstawiając Małej obraz matki jako niemal świętej, którą zniszczył podstępny pastor... Ale opowiadania o matce były największą radością Maryjki od najwcześniejszego dzieciństwa.
Biedna Mała...
Zanim ojciec wyruszył na poszukiwanie matki, dziecko długo tuliło się do niego, zadając mnóstwo nieprzyjemnych pytań. Gjertrud obawiała się, że dziewczyna jeszcze teraz boryka się z podejrzeniem, iż ojciec jej nie kochał...
- Maryjko, myślę, że powinnyśmy zrobić sobie przerwę.
Gjertrud celowo nie powiedziała „moje dziecko” ani „maleńka”, chciała bowiem podkreślić, że teraz rozmawiały jak kobieta z kobietą. Maryjka uśmiechnęła się blado, delikatny wiatr osuszył już łzy. Odłożyła srebrne lusterko. Wylały wodę i ciężką balię zabrały ze sobą na brzeg, gdzie miały wyłożyć kilimy do płukania.
Przy posiłku Gjertrud próbowała wrócić do tamtej rozmowy. Chciała poznać najgłębsze myśli Maryjki, ale to było tak, jakby chcieć złowić węgorza w sieć. Młoda dziewczyna wymykała się, nie chciała zwierzeń. Znowu w jej oczach pojawił się tamten wyraz uporu, który sprawiał, że Gjertrud przenikał zimny dreszcz i doznawała wyrzutów sumienia.
Czy to nie ona sama ukształtowała w Maryjce te uczucia?
Marja z radością wstała od stołu, gdy posiłek dobiegł końca. Była już zmęczona tym dniem, tęskniła, żeby zostać sama, żeby pójść do swojego tajemnego miejsca wysoko w górach. To tata ją tam zaprowadził na krótko przed swoim wyjazdem. Zaprowadził tam również Sunnivę, kiedy pewnego razu musiała w spokoju pomyśleć.
To było święte miejsce.
Gdy Maryjka siedziała na wielkim kamieniu, który zwłaszcza z daleka sprawiał wrażenie, że chwieje się niepewnie na krawędzi skały i może lada chwila runąć w dół, czuła się wolna.
Tam na górze myśli płynęły swobodniej, były spokojniejsze i bardziej świadome celu. Przypominały rzekę, wijącą się w dzikich zakolach, omijającą wielkie głazy, by dotrzeć do szerszego, wygodniejszego koryta...
Maryjka nie wspomniała ani słowem o praniu, po prostu podziękowała za jedzenie i wyszła.
Lekko wspinała się po piargach i kamieniach, przedzierała przez zarośla i ledwo widoczne górskie ścieżki. Wiedziała, że tędy nikt za nią nie pójdzie. Nikt bowiem, kto nie znał dokładnie każdego odcinka, nie mógł nawet przypuszczać, że ten szlak można pokonać. Kiedy spoglądała w górę, wzrok napotykał nagie skały i gładkie zbocza. To naprawdę niebezpieczny teren, niedostępny.
Wiedziała też, że wkrótce znajdzie się na górze, ostatni kawałek drogi wiódł jednak przez osypisko pełne porosłych mchem, poruszających się przy każdym dotknięciu głazów. Ale ojciec pokazał jej, gdzie można bezpiecznie postawić stopę.
Fiord w dole połyskiwał błękitem, tylko gdzieniegdzie mieniła się plama zieleni.
Widziała stąd okolicę daleko aż do Sogndal, wzrok sięgał hen, do przylądka przesłaniającego osady na tamtym brzegu.
Meisterplassen leżało samotne, po złej stronie fiordu.
Maryjka myślała jednak, że przecież to właśnie oni mają najpiękniejszy widok. Ludzie mieszkający po właściwej stronie widzieli tylko hale i szczyty oraz Meisterplassen!
Dalej w głębi fiordu, właśnie po ich stronie, rozłożyły się bogate osady. Bliżej wielka wieś, Fimreite, w której znajdowały się najpiękniejsze dwory z całej parafii. Dalej Eidet, tam także mieszkają ludzie. Trudno jednak do nich dotrzeć lądem. W wielu miejscach góry wznoszą się pionowo wprost z fiordu, pocięte niebezpiecznymi rozpadlinami i porośnięte starym borem.
Jedyna droga wiodła przez wodę.
Zresztą dla ludzi z Meisterplassen pływanie łodzią było zawsze najbardziej naturalnym sposobem podróżowania. Nigdy nie mieli konia ani wozu, nie posiadali nawet starej chabety, którą można by zaprząc do pługa.
Maryjka nie skarżyła się z tego powodu, nie bywała głodna, nie brakowało jej ubrań, nie musiała marznąć.
Wiedziała poza tym, że w ciągu tych blisko pięćdziesięciu lat, jakie minęły od chwili, kiedy jej matka przybyła do Meisterplassen jako nowo narodzone dziecko, wiele się zmieniło.
Wtedy Randar był przybranym synem kata, jego dziedzicem. Gdy dorósł, musiał pójść w krwawe ślady swego ojca, i trwało tak, dopóki złe dziedzictwo nie zostało przełamane, co dokonało się krótko przed jej urodzeniem. Teraz Meisterplassen nigdy już nie będzie przerażającym miejscem, siedliskiem zła, którym matki straszyły swoje małe dzieci.
Tylko nazwa pozostała ta sama. Zagroda Mistrza.
Dom kata.
Jej dom.
Właściwie powinna była mieszkać w pięknym dworze w Lyster, jako córka wdowy po pastorze. Gdyby mama nie została stamtąd wypędzona po śmierci Mogensa...
Tylko że może wtedy mama nigdy by ponownie nie spotkała taty? Z drżeniem w sercu wywołanym tą nieoczekiwaną myślą Maryjka uświadomiła sobie, że być może ona sama nigdy by się nie urodziła.
Starała się otrząsnąć, uwolnić od niepotrzebnych rozważań. Nie chciała myśleć teraz o niczym, co mogłoby oddalać od dawna wytyczony cel.
Nie chciała przyjmować do wiadomości niczego, co mogłoby ją sprowadzić z raz obranej drogi, osłabić tak, że nie byłaby w stanie zrealizować planów. Bo pewnego dnia pomści wszystko, co ten pastor zrobił jej matce, ojcu i jej samej.
Całą podłość.
Wszelkie zło.
Całą chciwość.
Maryjka podciągnęła w górę kolana, wciąż wpatrywała się w leżący w dole fiord. Kilka mew bawiło się nad powierzchnią wody. Wyglądało to tak, jakby się prześcigały w umiejętności latania i technikach lądowania.
Maryjka uśmiechnęła się. Rysy jej złagodniały, ale w oczach wciąż trwał ten wyraz uporu, który pojawił się tam w czasie wybuchu przy balii z praniem. Delikatny wiatr odsunął jej grzywkę z oczu, poczuła go niczym lekkie muśnięcie dłoni. Nie zwróciła jednak na to uwagi, tak samo jak nie zwracała uwagi na niezdarne starania Gjertrud, by ukoić jej cierpienie, pocieszyć ją.
Maryjka miała cel, wiedziała, co zrobić z życiem.
Wszystko, co się z nią działo, prowadziło ku temu celowi.
Tego dnia, kiedy stanie się dorosła...
Tego dnia godzina pastora wybije, już teraz powinien zacząć odmawiać modlitwy...
Wargi Maryjki były miękkie i czerwone, słońce i wiatr sprawiły, że policzki płonęły. Wciąż obserwowała bawiące się mewy i czuła, że jej serce jest tak samo wolne jak te ptaki.
Tak było tutaj na górze. Zawsze. Kiedy siedziała tu na skale niczym królowa na tronie, niemal odczuwała bliskość ojca. Odczuwała też coś innego, coś nieuchwytnego. Gdy tylko zamknęła oczy i skupiła się, zaczynała czuć, że z kamienia, na którym siedzi, płynie ku niej jakieś dziwne ciepło. Ciepło nie pochodzące ze słonecznych promieni, płynące jakby z wnętrza, z samego serca szarego kamienia.
Tutaj siadywała także jej matka.
Mama i ojciec kochali się tutaj.
Tyle zdołała zrozumieć z lekkiego drżenia jego rąk, z rumieńca, który zabarwił jego policzki tamtego dnia, przed ponad dziesięciu laty. Ona sama ledwo skończyła wtedy pięć lat, ale nastrój towarzyszący wyjazdowi ojca wciąż zachowała w pamięci. Pamiętała każdą woń, każde słowo. Jego ręce, które ją przytulały. Były odrobinę wilgotne. Jego głos, który załamał się w chwili, gdy przywarła do niego, domagając się wyjaśnień. Oczy, które lśniły tak dziwnie, gdy opowiadał o mamie i o tym, jak bardzo ją kocha.
- Bardziej niż mnie? - zapytała wtedy.
On zaś protestował z całą mocą, przytulił ją gorąco. W głębi duszy wiedziała, że mówił prawdę. Nie kochał matki bardziej niż ją. Kochał inaczej...
A teraz musiał wybierać.
Zdecydował się opuścić córkę.
A ona, Maryjka, nie potrafiła żyć z tą tak prostą przecież prawdą. Musiała znaleźć coś, co by chroniło ojca przed jej złymi uczuciami.
Ratunkiem okazał się podły pastor.
Bo to przecież jego wina, że również ojciec musiał wyjechać!
Uśmiech Maryjki rozpłynął się we łzach, płakała teraz szczerze nad tamtym dzieckiem, którym przecież pozostała. Naprawdę nie było jej lekko. Ale lata mijały, zdążyła przeżyć co najmniej tyle samo dobrych chwil, co smutnych. A teraz jest już prawie dorosła.
Wkrótce czas się dopełni.
Jak najszybciej musi porozmawiać z Gjertrud, wytłumaczyć jej, że protest na nic się nie zda.
Zresztą Gjertrud z pewnością zrozumie. Czyż ona sama nie mówiła o tym pastorze z nienawiścią w głosie? Czy ona sama z jego powodu nie utraciła jedynej przyjaciółki? Czy przez tego pastora nie musiała poświęcić życia?
Maryjka wiedziała, że posiada dość władzy nad Gjertrud, by pokierować nią tak jak zechce. Ta kobieta kochała ją bezgranicznie.
Jak córkę. Albo jeszcze bardziej.
Gjertrud nigdy, absolutnie nigdy by mnie nie opuściła, pomyślała.
Jesienne święto obchodzono tak, jakby wieki zatrzymały się we wsiach położonych nad brzegami długiego fiordu. Pastorom nie bardzo się to święto podobało, byli jednak bezradni Wiedzieli, że ludzie odprawiają te ra...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]