[ Pobierz całość w formacie PDF ]
May Grethe Lerum
RUDA KOTKAROZDZIAŁ IDwaj mężczyźni w łódce mrużyli oczy, odbijający się w wodzie blask słońca ich oślepiał. W niebieskozielonym fiordzie błyski migotały niczym maleńkie ostre noże, promienie padały na opalone twarze. Ludzie marszczyli czoła, przecierali oczy ociekającymi słoną wodą rękami.
To, co zobaczyli, sprawiło, że obaj klęli cicho.
- Co to jest, do cholery... czyżby tam leżał trup? Jeden z mężczyzn podniósł się z miejsca, stał teraz, balansując, opierał nogi na burtach łodzi i nie był w stanie uwierzyć własnym oczom.
Z trudem przełykał ślinę.
Ciało leżące tuż pod powierzchnią wody było wielkie niczym nadmuchany balon, ubrane w ciemną kurtkę z błyszczącymi guzikami. Promienie słoneczne padały na trupa, przez co nie można było rozróżnić rysów jego twarzy.
- O, do diabła...
Mężczyzna splunął, jakby poczuł w ustach smak żółci.
- Nie wygląda on ładnie, ten tam. Mimo to musimy go wyciągnąć.
Chudy mężczyzna pośrodku łodzi spojrzał na towarzysza siedzącego przy wiosłach. Sam też z drżeniem opadł na ławeczkę, łódź zakołysała się jak w momencie, kiedy próbuje do niej wsiąść kobieta lub dziecko.
- Czy nie powinniśmy sprowadzić pomocy? Tamten parę razy poruszył wiosłami, jakby chciał sprawdzić, czy wędka w dalszym ciągu wczepia się mocno w topielca. Ale nic się nie zmieniło. Wielki haczyk przeznaczony był do łowienia największych fląder, można było za jego pomocą łapać też duże ryby głębinowe. Teraz, w środku lata, ludzie dziwiliby się chyba, że ktoś wyprawia się na takie ryby. Nils i Vemund Urplassen potrzebowali jednak czasu i spokoju, by porozmawiać. A na wodach otwartego Laerdalsijorden nikt im nie przeszkodzi w taki piękny letni wieczór.
- Wiedziałem, że tak będzie! - jęczał chudy. - Wiedziałem, że zostaniemy ukarani, Nils... Zobaczysz, jakie się zaraz zrobi zamieszanie.
- Milcz i trzymaj linę, zawiąż na niej supeł, to będzie łatwiej wyciągnąć go na brzeg.
Nils zadrżał, kiedy wielki żelazny hak wbił się w miękkie ciało. W wodzie nie ukazała się ani kropla krwi. Odwrócił głowę, potem szturchnął przyrodniego brata.
- Wiosłuj, do cholery!
Wolno zbliżali się do brzegu. W głębi zatoki przy kamiennym nabrzeżu stały duże łodzie wiosłowe i większe jednostki. Wcisnęli się między dwie z nich, niedaleko miejsca, gdzie dostrzegli parobka lensmana, przekomarzającego się z dwiema roześmianymi młodymi kobietami.
Nils popatrzył na Vemunda, zauważył, że ten jego starszy przyrodni brat też nerwowo oblizuje wargi. Znalezienie trupa nigdy nie jest specjalnie zabawne. W każdym razie dla ludzi, którzy sami mają pod dostatkiem własnych zmartwień.
- Hej, ty tam, służący lensmana! Chodź no tu, będziesz miał zajęcie na dzisiejszy wieczór!
Głos Vemunda był nienaturalnie wysoki. Nils patrzył, jak parobek lensmana się odwraca. Zwłoki chlupnęły w wodzie, kiedy łódź uderzyła o nabrzeże. Nils miał ochotę puścić sznur, ale nie zdobył się na tyle odwagi.
To kobiety pierwsze zauważyły, jaki połów zdarzył się dzisiaj rybakom. Zasłaniały usta rękami, dławiąc krzyk.
Służący lensmana stał i gapił się, jego twarz z wolna się zmieniała, męska zuchwałość znikała, ustępując miejsca bladości i przerażeniu.
- O, do diabła... kto to jest?
Nils znowu ciężko przełknął ślinę, tym razem wypuścił sznur z ręki. Zwłoki pogrążyły się w wodzie. Na powierzchni widać było tylko kosmyk włosów. Szarobiała, opuchnięta ręka sterczała spod wody i kiwała do nich.
- My... my... nie wiemy.
- Odwróćcie go! - rozkazał parobek lensmana. Vemund wyskoczył na brzeg, kiwnął na Nilsa.
- Wypełniliśmy nasz obowiązek w momencie, kiedy haczyk zaczepił o... to. Teraz nie chcemy mieć już z tym więcej do czynienia - oznajmił stanowczo i splunął pod nogi. - Teraz ty wykonaj swój obowiązek. My mamy inne sprawy na głowie, Nils i ja.
Pospiesznie odeszli z nabrzeża, czuli na plecach spojrzenia obu kobiet, słyszeli przyspieszony oddech parobka. Nils poczuł, że nogi mu drżą, najchętniej puściłby się biegiem, ale musiał podążać za zdecydowanym, stawiającym spokojne kroki Vemundem.
Zanim doszli do magazynów kupca tuż obok placu przeładunkowego, usłyszeli tupot stóp o dno swojej łodzi.
- Bóg mi świadkiem, że nie znam tego człowieka - pisnął Nils cieniutko. - Nie uda nam się jeszcze raz, Vemund!
Vemund mruknął coś niezrozumiale, ale wbił spojrzenie w przyrodniego brata i sprawił, że tamten zamilkł.
Tłum, który gromadził się na skraju kamiennego nabrzeża, nie odepchnął na bok kobiet. Parobek lensmana wołał o pomoc do dwóch komorników, którzy przejeżdżali drogą drabiniastym wozem pełnym siana. Rzucili, co mieli w rękach, i przybiegli natychmiast.
- Musimy to... musimy wydostać go na ląd.
Wielu usłyszało krzyki kobiet, teraz ludzie biegli albo zatrzymywali się przy narożnikach domów lub na progach. Nawet sam kupiec, Kristoffer, wyglądał zza uchylonych drzwi i zaciekawiony wsłuchiwał się w głośne wołania.
Popychali i ciągnęli topielca, ku swemu przerażeniu odkryli, że zwłoki zaczęły się już rozkładać. Parobek lensmana, któremu pot spływał po twarzy, zawołał do gapiów:
- Worek! Przynieście od Kristoffera worek do ziarna, z tych największych!
Jacyś chłopcy pobiegli i wkrótce parobek miał to, czego potrzebował. Brodząc w wodzie po pachy, próbował naciągnąć worek na topielca, starał się przy tym nie oddychać i nie patrzeć.
Dwaj mężczyźni, którzy przeprawili niebezpieczny ładunek przez góry, zawrócili do domu natychmiast, gdy tylko kręgi na wodzie się rozpłynęły.
Każdy miał swego konia, a na dodatek prowadzili klacz z zeszłorocznym źrebięciem. Mogli wyglądać na handlarzy koni lub tragarzy przewożących towary ze wschodu na zachód. W drodze przez góry jeden z koni męczył się pod ciężkim ładunkiem okrytym brązową, naoliwioną skórą. Nie zatrzymywali się przy pasterskich szałasach, nie porozmawiali nawet z innymi wędrowcami, którzy odpoczywali w cieniu wielkiego kamienia, dzieląc się jedzeniem oraz wódką.
Ludzie Torkjella umieją milczeć, kiedy to konieczne. Wkrótce zadanie zostanie spełnione i będą mogli wrócić do Hallingdal, by zainkasować zapłatę. Trzeci miał coś jeszcze do załatwienia, musiał pojechać do położonej w głębi fiordu osady z wiadomością dla pewnego pana.
Dwaj wracający do domu zatrzymali się dopiero koło kościoła w Borgund. Tutaj rzeka znowu płynęła spokojnie, zdjęli więc z siebie koszule i spodnie, by zmyć z ciał trupią woń. Nie rozmawiali ze sobą zbyt wiele, zaciskali wargi i pragnęli jak najszybciej znaleźć się w domu. Towarzysza, który musiał jechać dalej, nie oczekiwali wcześniej niż za jakiś tydzień. Sami nigdy nie byli aż w Lyster, słyszeli jednak, że to daleka droga, nawet jeśli człowiek kawałek popłynie łodzią. Poza tym tamten musiał czekać, aż zwłoki zostaną odnalezione.
ROZDZIAŁ IIPo świętym Janie dni płynęły szybko, zlewały się w jeden potok mozołu i wysiłku. Amelia nie pamiętała czasu, w którym tak trudno byłoby przeżyć od rana do wieczora. Bendik żartował z niej dobrotliwie, mówiąc, że to z pewnością wiek.
- Zbliżasz się do pięćdziesiątki, moja kochana. Nie można oczekiwać, że będziesz biegać po obejściu, jakbyś dopiero co skończyła osiemnaście!
Amelia cisnęła w niego czystą koszulą, którą właśnie zaczęła na siebie wkładać, popchnęła go z całej siły w kierunku dużej balii, w której się dopiero co wykąpała. Bendik zachował jednak równowagę bez problemu, pochylił się natomiast i nabrał zimnej już wody w dłonie. Amelia krzyknęła, gdy ją opryskał, czysta koszula pokryła się mokrymi plamami.
- Ty zuchwalcze...
Niczym kot wymknęła mu się z mokrych rąk, odskoczyła w bok, a on roześmiał się cicho.
- Nie mam jeszcze nawet czterdziestu - szepnęła. Nieoczekiwana powaga była dla niej bardzo typowa, nikt tak jak Amelia nie potrafił przechodzić w jednym momencie od śmiechu do łez.
Bendik położył się na łóżku obok niej, ujął jej czerwoną dłoń. Żona pachniała dobrym mydłem i oliwką, którą natarła swoje długie włosy.
- Mimo to zasługujesz na spokojniejsze życie - odpowiedział także szeptem. - Tak nam się już wszystko układało... tęsknię za spokojem w Meisterplassen, tęsknię co najmniej tak samo jak ty, Amelio. Ale nadejdzie dzień, kiedy się tam znowu znajdziemy. Pewnego dnia Johanna musi wrócić do domu, a wtedy my będziemy mogli osiedlić się w Meisterplassen, tak jak planowaliśmy.
Amelia uśmiechała się.
Tych parę miesięcy spędzonych w starym domu nosiła w sercu jako piękne wspomnienie. Nagle jednak dostali wiadomość. Straszną wiadomość, z której wynikało, że ich jedyna córka przepadła, opuściła ślubnego męża i dziedzictwo ojców, a wszystko to z powodu syna mordercy, Raviego Reinssonna. Po prostu uciekła z kochankiem, ich córka, ich ukochana, dobra Johanna. Z początku Amelia nie mogła w to uwierzyć. Potem jednak zaczęło do niej docierać więcej informacji. Ludzie wciąż gadali. Nawet matka Erlenda patrzyła w blat stołu, kiedy z nią rozmawiała. W małżeństwie młodych od początku działo się bardzo źle. Erlend upokarzał i bił Johannę, robił to nawet publicznie. Na weselu swego brata dosłownie się wściekł, wobec przyjaciół i sąsiadów ściągnął wstyd zarówno na siebie, jak i na Johannę. Amelii trudno było przyjąć to do wiadomości, gorzko żałowała, że nie wrócili w porę do Lyster. Może mogłaby zapobiec najgorszemu. Może mogłaby porozmawiać z córką, uświadomić jej, że jeśli małżeństwo jest nieudane, to przecież ktoś, kto ma zamożnych i wpływowych rodziców, może liczyć na rozwód.
Ale Johanna wyjechała, wyjechała bez słowa.
Nikt nie potrafił powiedzieć, dokąd się udała.
Amelia przez wiele nocy zadręczała się jedną jedyną myślą: jak potrafi dalej żyć, skoro własna córka okazała jej taki brak zaufania? Co takiego zrobiła, że córka nawet w największej potrzebie do niej nie przyszła?
Rozmawiali o tym wciąż od nowa i od nowa, aż w końcu Bendik z ciężkim westchnieniem poprosił, żeby przestała już roztrząsać nieszczęście. Niezależnie od tego, co myślała Johanna, było jasne, że uciekając, chciała ich oszczędzić. Z pewnością niedługo wróci do domu. W każdym razie nawiąże jakiś kontakt. A wtedy oni przekonają córkę, że można przeprowadzić rozwód, jeśli tylko tego pragnie.
- Nie osądzaj Erlenda zbyt surowo - powiedział Bendik. - Pamiętaj, że nasza Johanna też potrafiła być małym diabełkiem mimo swej anielskiej miny! Pamiętasz, jak się uparła, że nie pójdzie do kuźni, a miała przecież tylko dwa lata?
Najchętniej więc teraz rozmawiali o tamtych czasach, o okresie kiedy Johanna była mała, mieszkała w domu i znaczyła dla nich więcej nawet niż ich wzajemny stosunek.
- Może wkrótce coś o niej usłyszymy - wyszeptała Amelia, czując, że orzeźwiająca kąpiel wzburzyła jej krew.
Dygotała z chłodu. Włożyła koszulę, czuła pomocne ręce Bendika na plecach. Potem znowu ułożyła się na zaścielonym łóżku.
- Może wkrótce - rzekł mąż tak samo, jak to czynił setki razy od tego jesiennego dnia, kiedy córka zniknęła. Niedługo minie rok. Oni jednak wciąż żyli nadzieją, zwłaszcza po tym, jak Erlend wspomniał, że ma jakieś nowiny. Że być może wie, gdzie Johanna się podziewa.
I że być może sprowadzi ją do domu...
- Gdzie ona jest, jak myślisz...?
Nie odpowiedział, przecież on też nie miał pojęcia.
- O, mój Boże, gdybym tylko wiedziała, gdzie ona się podziewa... czy w ogóle żyje?
Amelia zasłoniła szorstkimi dłońmi twarz, ale Bendik odsunął je na bok. Piękne oczy żony błyszczały, usta drżały, jakby marzła.
- Wróci już niedługo. Ona wie, że się lękamy. Są powody, dla których nie przysłała nam żadnej wiadomości ani dotychczas nie wróciła.
- Bendik... ja wciąż myślę o tym, co się stało, wiem, że ciągle o tym rozmawiamy. Ale uważam, jestem nawet pewna, że wyjeżdżała w panice. Dźgnęła przecież Erlenda nożem... ja myślę... ona chciała go zabić. I może teraz jest przekonana, że Erlend nie żyje, może sądzi, że policja szuka jej jako morderczyni. Bendik, może ona uciekła za granicę? Może już dawno jest dla nas stracona, może zginęła gdzieś na wielkim morzu, a może przebywa w zupełnie obcym kraju?
Bendik oddychał głęboko, wypuszczał powietrze z bolesnym świstem. Spojrzał w zmartwioną twarz żony, gładził jej wargi palcem.
- Moja mała Amelia... ty zawsze musisz wszystko widzieć w najczarniejszych barwach.
- Nie! Mogło się zdarzyć coś jeszcze gorszego! Teraz to Bendik potrząsnął z uporem głową.
- Nasza córka nie umarła. W takim razie ktoś by ją znalazł. Rozeszłyby się pogłoski. Ja nie myślę, że ona popłynęła gdzieś za morza. Jestem pewien, że bym to czuł.
Amelia skinęła głową z niepewnym uśmiechem.
- Tak? I ty tak myślisz? To dla mnie jedyna pociecha, bo ja też uważam, że gdyby Johanna była gdzieś bardzo daleko od nas, to ja bym to czuła. Czułabym, że została ode mnie oderwana... Jestem pewna, że znajduje się gdzieś blisko nas, Bendiku. Ani jedna godzina nie mija, żebym o niej nie myślała. I w szpitaliku, i przy stole, nawet na zabawie w ubiegłą sobotę... Wciąż widzę przed sobą jej twarz, wciąż czuję się tak, jakbym czekała, że ona w każdej chwili może stanąć w progu...
Gdzieś na dole trzasnęły drzwi, głośna rozmowa świadczyła, że w obejściu znaleźli się obcy.
Bendik podniósł się, oparł na łokciu i z czułością ucałował żonę.
- Odpocznij trochę, Amelio, zobaczę, kto to jest. Pewno znowu do ciebie, powiem im, że nie jesteś niezastąpiona.
- Ale to może być któreś z dzieci, któremuś się pogorszyło... może ktoś jest ranny, Bóg wie...
- Przez cały tydzień harowałaś jak koń. Choroba czy nie, nie masz prawa tak się męczyć.
- Ale dzieci, Bendik, one mnie potrzebują... Popatrzył na nią z nieoczekiwanym uporem.
- Wiem. Jesteś aniołem. Ale ja nie mogę pozwolić, żebyś się tak zapracowywała. Zostaw trochę obowiązków swoim pomocnikom. Można by sądzić, że tylko ty jedna potrafisz coś zrobić w Vildegard!
Amelia niechętnie opadła znowu na poduszki. Mimo wszystko rozkosznie było tak leżeć. Słońce jeszcze nie zaszło, na polach kobiety i mężczyźni w pocie czoła starali się zwieźć paszę pod dach, po drogach toczyły się drabiniaste wozy wyładowane sianem. Nawet starcy na dożywociu wyszli na łąki, bo chociaż słońce paliło ziemię, to wciąż pojawiało się coraz więcej znaków zapowiadających niepogodę.
Powietrze w pokoju było nieruchome, chociaż Amelia otworzyła jedno z nowych okien z pięknymi, czystymi szybami.
Przymknęła oczy, zmuszała się, by myśleć o czymś dobrym, o mężu, o radościach, jakie życie mimo wszystko z sobą niesie. Na nic się to nie zdało, bo zawsze nieoczekiwanie pojawiały się przed nią piękne, niezwykłe oczy w twarzy o kształcie serca. Jedno niebieskie niczym morze, drugie mieniące się zielonymi refleksami. Jej mała Johanna zawsze była wyjątkową istotą. To dziecko zrodzone z Bożej laski, Amelia nie miała wątpliwości.
Wciąż jeszcze pamiętała owe bolesne skurcze w brzuchu, powracały za każdym razem, kiedy wspominała czas przed urodzeniem Johanny. Jakie straszne były te miesiące, kiedy myślała, że nosi w sobie dziecko przyrodniego brata. I jaką szaloną decyzję podjęła wtedy, kiedy postanowiła odpokutować za grzech, poświęcając się służbie biednym i bezdomnym znad fiordu Sogndal. Była wtedy taka młoda, taka niemądra. To cud, że wyszła bez szkody z tych miesięcy straszliwej rozpaczy. Cud, że mogła w końcu się otworzyć i dać Bendikowi całą tę miłość, która zawsze do niego należała. Nauczyła się bardzo wiele o ludziach z tamtych okolic, wciąż jeszcze uśmiechała się lekko na wspomnienie hardego Arntora i jego siostry. Zostali jej przyjaciółmi. Dobrymi przyjaciółmi. Teraz nikt nie wie, gdzie się podziewają.
Amelia przeciągnęła się, poczuła ból w mięśniach. Cierpki zapach ziołowej maści, którą smarowała piersi dzieci, żeby uchronić je przed zarazą, ciągle unosił się nad jej palcami. Zresztą nigdy nie mogła się pozbyć woni czosnku, kapusty, dzikiego bzu i innych ziół. Spirytus, który mieszała z ziołowymi wywarami, nabierał intensywnie żółtej barwy i mocno pachniał lekarstwami. To było jej życie. Myślała, że będzie to też życie Johanny, ale kiedy Erlend wyjechał, Bendik i Amelia wrócili do Karlsgard.
Johanna musiała kochać tego obcego, syna mordercy, musiała żywić do niego to uczucie od chwili, kiedy wrócił.
Musiała pragnąć rozwodu z Erlendem, który okazał się nie taki, jak myślała. Był odmieniony, zdumiewające, jak bardzo różnił się od tamtego przystojnego, udanego pod każdym względem najstarszego syna w Storlendet, który od wczesnego dzieciństwa nie odstępował Johanny ani na krok i wciąż o nią dbał. Dopiero w ciągu ostatnich miesięcy zrozumieli, za jakiego to człowieka wyszła za mąż ich jedyna córka, i nie przestawali wyrzucać sobie, że nie domyślili się niczego wcześniej. Żeby on tylko sprowadził ją do domu, jak wspomniał... to natychmiast podejmą walkę przeciwko rodzinie ze Storlendet, pokonają wszelkie trudności. To zresztą niezbyt wysoka cena i chętnie ją zapłacą za wolność Johanny.
Amelia westchnęła.
Z dołu docierały do niej głosy to bliższe, to znowu oddalające się. Widocznie Bendik zaprosił przybyszów do głównej izby, czyli najpiękniejszego pokoju w wielkim domu w Karlsgard. Tam przyjmował swoich gości, a wspaniały żyrandol z niebieskiego szkła i barwne gobeliny na ścianach podkreślały jego pozycję.
Słyszała z dołu szmer rozmowy, ale grube sufity nie pozwalały rozróżniać słów.
Amelia leżała, po chwili zapadła w drzemkę.
Powoli, powoli odprężała się, wargi wyginały się w delikatnym uśmiechu.
Czuła, że ciało staje się coraz cięższe, rozkoszowała się niosącymi pociechę słowami, które tylekroć w ostatnim czasie mąż szeptał jej do ucha.
- Ona wkrótce wróci. Erlend mówił, że otrzymał wiadomość. On wie więcej, niż powiedział, Amelio, wkrótce wróci z Johanna... a wtedy my pomożemy jej się od niego uwolnić. Nie pozwolimy nikomu krzywdzić naszej małej Hanny, Melio...
Drzwi otworzyły się z trzaskiem, nie słyszała kroków na schodach. Musiała chyba zasnąć na chwilę, a teraz Bendik potrząsał jej ramieniem z twarzą zaczerwienioną z przejęcia niczym dziecko komornika przy chlebowym piecu.
- Melia! Melia, mam wielką nowinę! Johanna... nasze dziecko... znaleźliśmy ją!
Amelia zerwała się i usiadła na łóżku, pośpiesznie spuściła nogi na podłogę, zapomniała, że ma na sobie tylko cienką koszulę, i chciała lecieć na dół.
- Nie, nie, tam jej nie ma. To znaczy tutaj jej nie ma. Jeszcze nie... ale jest posłaniec, on osobiście z nią rozmawiał! Przed kilkoma dniami... w Hallingdal! To prawda, Melio, zapewniam cię na Boga, że to prawda!
Chwycił ją i obrócił radośnie w kółko, złapał koszulę i obciągnął w dół, zakrywając uda, Amelia miała tysiące pytań, ale on tańczył z nią po prostu i wykrzykiwał radośnie:
- Nareszcie! Niech Bogu będą dzięki, nasze modlitwy zostały wysłuchane. Ona żyje, Melio, i...
Postawił żonę na podłodze i nieoczekiwanie spoważniał.
- Jest jeszcze jedna nowina, moja kochana. Może nie ucieszysz się zbytnio...
Nie chciał się z nią drażnić, nie w takiej chwili, nie mógł się jednak powstrzymać, by nie zrobić żałosnej miny, kiedy powiedział:
- Mimo wszystko zestarzałaś się, Amelio Karlsgard. Masz za męża... dziadka.
Amelia otworzyła usta, puściła rękę męża, jakby się oparzyła, i wykrzyknęła:
- Co ty mówisz? Czy ty... co... chcesz powiedzieć, że Johanna...
Bendik kiwał wymownie głową.
- To chłopczyk. Maleńki, czerwony i pomarszczony noworodek. Nasz wnuk.
Amelia znowu opadła na łóżko. Koszula odsłaniała gołe nogi.
Spoglądała na Bendika. W końcu nie wytrzymał i wybuchnął śmiechem.
- Odzyskaliśmy nasze dziecko, Amelio, odzyskaliśmy podwójnie!
- Ale... ale... czy Erlend wie?
Bendik chodził przez chwilę szybkim krokiem po pokoju, potem usiadł na podłodze przy nogach Amelii.
- Ubierz się teraz, moja droga. Włóż co masz najlepszego. Na dole czeka posłaniec. On odpowie nam na wiele pytań. Zaraz potem pojedziemy do niej. Wyruszymy jeszcze teraz, wieczorem! Już kazałem Jenny i Gejroddowi wszystko przygotować.
- Ale... ale... Villegard...
- Zaufaj swoim pomocnicom. Już nie raz dowiodły, że potrafią sobie dać radę, prawda?
Twarz Amelii rozjaśnił szeroki uśmiech.
- Oczywiście! Nic mnie teraz nie powstrzyma! Nic! Pochyliła się, wyciągnęła ramiona i mocno przytuliła męża do siebie.
- Och, Bendik, jakie to szczęście...
Broda męża uwierała ją w piersi, Bendik zdecydowanie kiwał głową. Potem odchylił się lekko, by móc znowu spojrzeć jej w oczy.
- Jest tylko jedna sprawa, Amelio... otóż Erlend nie żyje.
Szok wydał jej się jedynie łagodną falą po tym sztormie, jaki w jej sercu wzbudziła pierwsza wiadomość.
- Biedny człowiek - szepnęła. - Ale może lepiej, że tak się stało. On by chyba nie przeżył, gdybyśmy go stąd wyrzucili.
- Czasami bywasz zdumiewająco rozsądna - rzekł Bendik.
Amelia uśmiechnęła się mimo wiadomości o śmierci. Rozumiał ją znakomicie.
Posłaniec przekazał, że Johanna jest zdrowa i w ogóle ma się dobrze. Tylko zmęczona, rzecz jasna, jak każda położnica. Zajmują się nią dobre kobiety, ale bardzo się niecierpliwi, usilnie prosiła, by jak najszybciej zawiózł wiadomość na drugą stronę gór... Prosiła go, żeby powiedzieć, by wyruszali w drogę najszybciej jak to możliwe. Ponieważ każda minuta rozłąki jest dla niej udręką, odzyska spokój dopiero, kiedy rodzice znajdą się przy niej.
Posłaniec trochę się jąkał i z trudem znajdował słowa, ale Bendikowi zdawało się, że słyszy głos Johanny. Z tym samym uczuciem czytał jej rozpaczliwy list, który wysłała przez posłańca.
Teraz wyjął zwój papieru z kieszeni kamizelki i podał go Amelii.
- Przeczytaj, kochanie, a my zaczekamy na ciebie na dole. Muszę dojrzeć wszystkiego, żeby nic nas nie zatrzymywało. Wysłałem już po szypra, musi wiedzieć, z jaką łodzią ma na nas czekać przy Marifjora.
Amelia rozwinęła arkusz, zanim jeszcze mąż wyszedł z pokoju, i poczuła, że łzy płyną nieprzerwanie z jej oczu, gdy tylko zobaczyła piękne pismo córki. Litery rozmazywały się.
Ukochani, wytęsknieni, najdrożsi Rodzice...
Amelia opuściła ręce, papier upadł na posłanie, brzegiem kołdry ocierała łzy.
- Już jedziemy, córeczko... już do ciebie jedziemy...
Włożyła dwuczęściową suknię, stopy wsunęła w skórzane pantofelki, które zamówiła na wesele Johanny, na szyi zawiesiła ciężki srebrny naszyjnik z zielonymi kamieniami. Włosy spięła pięcioma grubymi szpilkami z kryształowymi główkami. Wiedziała, że mienią się pięknie w świetle żyrandola. Latem rzadko zapalali woskowe świece, ale dzisiejszego wieczoru będą się palić wszystkie dwadzieścia cztery. Zaproszą do salonu wszystkich pracowników, zjedzą razem z nimi kolację i wzniosą toast za szczęśliwą podróż i za tak wytęskniony powrót Johanny do domu.
Amelia uśmiechnęła się, zakręciła lekko wokół, zapinając haftki przy staniku sukni.
Nie czuła się ani odrobinę zmęczona. Nic w ogóle jej nie dokuczało, żadnej ociężałości ciała. Ból głowy, ...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]