[ Pobierz całość w formacie PDF ]

May Grethe Lerum

GROŹNE PRĄDYROZDZIAŁ I

Zapach szałwii z początku otulał jej nos niczym ochronna mglista zasłona, potem jednak ostry aromat wdarł się głęboko w płuca. Wywołał silne mdłości, wyrywając ją tym samym z omdlenia.

- Wypij! - nakazała Thilla.

Johanna przełknęła, żeby się nie udusić, a potem z całych sił zaczerpnęła powietrza i oswobodziła głowę z uścisku mocnych dłoni.

Gardłem targnął gwałtowny atak kaszlu, lecz głos Thilli, nakazujący zatrzymanie ostrego napoju, jakoś zdołał do niej dotrzeć. Zapiekło ją w żołądku, mikstura na pewno zawierała sporo mocnego alkoholu.

- Ocknęła się wreszcie, biedna mała. Ale ona jest silna, wszystko będzie dobrze, Thillo.

- Wiem, wiem - odmruknęła drobna kobieta z irytacją. - A ty lepiej stąd znikaj i przynieś więcej drewna. Chłodno tutaj, nie czujesz? Johanna wciąż ma stopy zimne jak sople lodu.

Petrus wyniósł się bez protestów.

Thilla na powrót zajęła się obmywaniem twarzy młodej kobiety letnim wywarem z szałwii, jałowca i kwiatów rumianku. Zioła sprawią, że opuchlizna zejdzie, a zadrapania na policzku nie zropieją i zagoją się, nie pozostawiając trwałych blizn.

Gruba sinoczerwona pręga nabrzmiałej skóry na szyi Johanny była już oczyszczona i przewiązana. Thilla przeżegnała się, słysząc, jak z gardła chorej wydobywają się dźwięki, które dawały nadzieję, że Johanna nie straci głosu w wyniku napadu. Pierwszej nocy bali się, że w ogóle nie będzie mogła oddychać, opuchlizna uciskała jej szyję niczym zwoje grubego sznura. Thilla miała wielką ochotę naciąć skórę w tym samym miejscu, w którym kiedyś nacięła szyję dziecka, gdy w gardle utkwił mu duży kawałek kalarepy. W przypadku Johanny ryzyko, że utrafi w żyłę albo nawet w sam przełyk, było jednak zbyt wielkie. Na szczęście, kiedy noc zaczęła już przechodzić w dzień, Thilli udało się doprowadzić do zmniejszenia obrzęku i zmusić Johannę do przełknięcia pierwszych łyków wzmacniającego i oczyszczającego napoju.

Nie wiedzieli, czy napastnik zdążył wyrządzić Johannie większą krzywdę, lecz znaleziono ją ze spódnicami zadartymi aż na twarz, w wełnianych majtkach porwanych na strzępy. Thilla wymieszała więc zbrązowiałe suszone zioła z gotową nalewką z pewnej rosnącej w górach rośliny, którą przechowywała w schowku zamkniętym na klucz. Johannie mogło się to nie spodobać, lecz Thilla nie chciała narażać nieszczęsnej dziewczyny na ewentualne następstwa tego, co być może się stało.

Teraz, bez względu na to, czy napastnik wyrządził jej taką krzywdę, czy też nie, jego czyn nie przyniesie żadnych innych owoców oprócz lęku, jaki zapewne wpalił się w duszę Johanny.

Ona to zniesie, nawet jeśli ma w sobie zaledwie ułamek siły swojej babki, pocieszała się Thilla.

A kiedy Johanna otworzyła wreszcie jedno oko i utkwiła wzrok w Thillę, starsza kobieta uśmiechnęła się i znów dziękowała swej Dobrej Matce.

- Wciąż go ścigają, w pogoń na ulice wysłano nawet żołnierzy. Ale trudno go będzie złapać, nikt go nie widział, nawet Marcello nie zachował dosyć przytomności, żeby podać jakiś opis tego człowieka. Było ciemno, wiesz, a ten nieszczęsny młodzieniec i tak miał ręce pełne roboty z ratowaniem ciebie. Muszę ci zresztą powiedzieć, że jest zupełnie niepocieszony, grozi, że wyłamie drzwi, jeśli wkrótce tu go nie wpuszczę...

Od paplania Thilli Johannie znów przed oczami zatańczyły czerwone plamy. Spróbowała podnieść się w łóżku, chciała krzyknąć do Thilli, że to nie tak, że wszystko źle, bardzo źle, ale gardło miała zasznurowane, obolałe i Thilla zaraz surowo upomniała ją, że powinna zachowywać spokój.

Zanim Johanna zdołała się obronić, kobieta wlała jej do ust jeszcze kilka słodko - gorzkich kropli. Spłynęły do gardła bez potrzeby bolesnego przełykania, Johanna poczuła, że działają, nim jej głowa znów ciężko opadła na posłanie.

Niemy krzyk wciąż usiłował się z niej wydostać, oczy wywracały się w oszołomieniu mieszanką Thilli, lecz jako ostatni zasnął w niej strach, że owo potworne nieporozumienie pozbawi życia ich wszystkich.

Czwartego dnia obudziła się sama, leżała z zamkniętymi oczami, dopóki nie dotarła do niej świadomość, że rzeczywiście już nie śpi i jest w stanie myśleć. Z drobnych kawałeczków zaczęła składać cały ten koszmar, przyglądała się uważnie każdej najdrobniejszej cząstce, badała je starannie, zanim odważyła się wreszcie stwierdzić, że są rzeczywiste.

Trafiła do jakiejś stajni. Dlaczego? Tego przypomnieć sobie nie mogła. Ale znalazła się właśnie w takim miejscu, czekała na Marcella, bała się. Bardzo się bała. Ale czy to się działo, zanim on się na nią rzucił? Zanim obalił ją na ziemię w koński nawóz i poczuła cienki rzemień zaciskający się na szyi?

Johanna leżała, czując, jak pot z wolna występuje jej na twarz, w miarę jak ciało również powoli dochodzi do siebie i krzykiem bólu zagłusza gorączkowe próby odzyskania rozumu.

Twarz jej płonęła, paliła i swędziała, a kiedy uniosła rękę, żeby sprawdzić, czy w istocie została okaleczona tak strasznie, jak miała wrażenie, w stawie barkowym kość zazgrzytała o kość.

Ból ustępował jedynie na krótkie momenty, odsuwał się niczym chmury gonione wiatrem i tylko przez ułamek chwili była w stanie pochwycić własne myśli.

Marcello...

Marcello siedział nad nią, to jego głos jadowitym sykiem sączył jej się do ucha!

To jego dłonie wykręciły jej rękę na plecy, to on chciał ją zabić, tak jak uczynił z...

Jęknęła głucho, gdy wszystko razem powróciło do jej pamięci.

Prywatne zgromadzenie Remmermanna, martwa Mette na noszach... Marcello, który postanowił tam jechać, żeby być świadkiem przestępstwa, jakie niewątpliwie popełniali uczeni chirurdzy.

Wciąż nie całkiem mogła zrozumieć, co się stało, lecz jedna jedyna prawda objawiała jej się wyraźnie na tyle, na ile pozwalała na to mgła cierpienia:

Marcello usiłował ją zabić. To on musiał być jednym ze służalców Remmermanna, być może właśnie tym, który zdobywał ludzkie zwłoki w doskonałym stanie, potajemnie wykorzystywane przez chirurgów do przeprowadzania sekcji.

Marcello, mężczyzna, którego, jak jej się wydawało, pokochała już za sam tylko fakt, że umiał sprawić, by znów śmiała się i czuła radość. Tymczasem okazał się pospolitym mordercą. Człowiekiem, który nawet wtedy, gdy się dla niego rozebrała, widział ją zimną na stole, pod nożem, przeznaczoną, by służyła nauce.

Johanna czuła, że musi staczać walkę o każdy haust powietrza, zmuszała się, żeby oddychać spokojnie, płytko, tak by zanadto nie nadwerężać poranionej szyi i nie ulec pokusie płaczu.

Zamiast tego otworzyła oczy i zorientowała się, że leży w kuchni.

Coś nie przestawało jej dręczyć, coś tu jest nie tak. Powinno paść jakieś pytanie. Najważniejszą jednak sprawą, sprawą dosłownie życia i śmierci, było to, co tłukło się jej po głowie o tej wczesnej godzinie poranka: Thilla musi się dowiedzieć. Thilla uważała, że to Marcello ją uratował, wspomniała też, że on na nią czeka...

Z ostrożnością osoby przekonanej, że ma połamane wszystkie kości w ciele, Johanna przesunęła się na brzeg ławy, na której ją ułożono, i zaczęła nasłuchiwać oddechu Thilli w ciemnym pomieszczeniu. Za ścianą znów rozległo się pianie koguta, a dłoń Johanny natrafiła wreszcie na policzek, którego szukała.

Thilla przebudziła się gwałtownie, rozłożyła ręce, w jednej chwili odzyskała świadomość i szepnęła ochryple do Johanny:

- Moja biedaczko, musisz leżeć w spokoju, na pewno źle się czujesz, cała jesteś obolała. Nie wolno ci nawet próbować wstawać. Podałam ci bardzo silne lekarstwa, bo byłaś bliska szaleństwa z bólu... Johanno, połóż się.

Johanna pozwoliła się ułożyć z powrotem pod okryciem i słuchała, jak Thilla, besztając ją pod nosem, podchodzi do paleniska i zapala lampę od żaru. Słaby płomyk zakłuł w oczy, gdy wreszcie oliwa się zajęła. Życzliwa twarz Thilli wydawała się wielka i twarda, nastroszone włosy pod chustką zdawały się okalać głowę jak gniazdo.

- Moja biedna mała... że też mogłam zasnąć i tak cię zostawić! Zaraz podam ci jeszcze kilka kropli, pośpisz trochę dłużej. Jest bardzo wcześnie, wydaje mi się, że Petrus jeszcze się nie obudził.

- Nie... siedź... muszę coś powiedzieć... to ważne, Thillo. Johanna wyduszała z siebie każdy dźwięk ogromnym wysiłkiem woli, miała wrażenie, że kiedy słowa przemykają się przez bolące miejsce, w gardło wbijają jej się noże.

- Marcello... on to zrobił. Nikt obcy... Marcello tam był. Oczy Thilli ponad płomieniem lampy robiły się coraz większe, lecz Johanna dostrzegła, że powątpiewanie miesza się w nich z zaskoczeniem.

- Marcello? Oczywiście, że tam był, i dzięki Bogu za to, on cię uratował! Napadł cię ktoś inny, może ten sam, co zabił Ylvę i Mette. Tak, wiem o Mette, moja droga, nie musisz mi nic więcej mówić. Marcello opowiedział mi wszystko o tych strasznych wydarzeniach. Wiesz... myślę, że to dobry chłopak. Ogromnie się o ciebie niepokoi. Przychodzi tu codziennie, prosi, żebym pozwoliła mu z tobą porozmawiać. Nazywa się twoim narzeczonym...

Johanna chciała pokręcić głową, krzyknąć, że to pomyłka, potworne nieporozumienie.

Ale bystre oczy Thilli patrzyły na nią tak spokojnie, a usta tak pięknie wymawiały imię Marcella. Pogładziła Johannę po czole.

- Wszystko ci się pomieszało w głowie, moja mała. To nic dziwnego. Ale widzę, że lepiej się już czujesz. Nie będziesz miała żadnych trwałych okaleczeń. Spróbuj się jeszcze trochę przespać, porozmawiamy o tym wszystkim jutro, kiedy bardziej dojdziesz do siebie.

- Nie... Marcello... nie.

- Cicho, cicho, nie mów już nic więcej. Rozumiem, że się boisz i nie wiesz, o czym mówisz.

- Nie wpuszczaj Marcella! Thilla okryła ją staranniej.

- Dobrze, dobrze, nie bój się, nikt tu nie wejdzie. Nie obawiaj się, Johanno, będę cię strzec. Kiedy znów się obudzisz, wszystko będzie wyglądało lepiej, przekonasz się.

Johanna czuła, jak spokojne słowa przenikają w jej świadomość i równie skutecznie jak krople tłumią strach, odsuwają od niej przerażające wspomnienie.

Szorstka ręka Thilli wydawała się tak błogosławienie łagodna na czole, a cicha piosenka, którą nuciła starsza kobieta, otuliła udręczoną głowę Johanny niczym ciepła kołdra.

Thilla, posprzątawszy po wieczornej owsiance, zasiadła przy długim stole. Płonęła oliwna lampka - mieli szczęście, udało im się zdobyć całą beczkę oliwy. Thilla wolno rozprostowała wyciągnięty skądś wcześniej kruchy arkusz papieru, potem złożyła go na pół i oderwała jedną część. Tamten list był bardzo krótki i ponad połowa kartki pozostała czysta, nietknięta. Mogła ją wykorzystać. Wystawiając czubek języka w kąciku ust, zaczęła skrobać piórem po papierze i z mozołem formować swoje przesłanie. Dobrze wiedziała, że będzie ledwie czytelne, ale wcale się tym nie przejmowała. Kaligrafia nie była zajęciem dla jej palców, przeznaczonych do innych zadań, bardziej związanych z życiem aniżeli sztuka pisania.

- Nigdy nie zdołam ci się odwdzięczyć, Thillo. Ocaliłaś mnie, co do tego nie ma żadnych wątpliwości.

Starsza kobieta z uśmiechem skinęła głową i szeroko rozstawiła nogi pod obszerną peleryną.

- Tak, tak, te moje kropelki zdziałały cuda. Ale chyba nie wyjaśniłaś jeszcze wszystkiego z tym Włochem, prawda?

Johanna uśmiechnęła się lekko zażenowana. Thilla opowiedziała jej o majakach, o tym, jak w te pierwsze spowite we mgłę dni po napadzie wykrzykiwała w strachu, że to właśnie Marcello chciał ją zabić.

Teraz, gdy zaczęła dochodzić do siebie i poczuła się lepiej, wydawało się to dość nierzeczywiste. I chociaż zimny pot strumieniem spływał jej po kręgosłupie, gdy Marcello po raz pierwszy zjawił się w domu Thilli, by się z nią spotkać, to już uznała, że ogarnęło ją jakieś szaleństwo, a on od razu wybaczył jej te niemądre sny. Krople Thilli, owszem, przeganiały ból i sprowadzały na zmaltretowane ciało cudowny odpoczynek, wywoływały jednak niestety również straszne przywidzenia, czego Johanna miała okazję doświadczyć na własnej skórze.

Ponadto Thilla pokazała jej drewniany guzik, z którego zwisały długie nitki szarobrunatnej wełny. Ten guzik Johanna zaciskała w zdrowej ręce, nie wypuściła go nawet wtedy, gdy straciła przytomność, i tym samym dała policji ważną wskazówkę, kogo mają szukać. Guzik z całą pewnością nie pasował do stroju Marcella, a ślady na mokrej pościółce w stajni również dowodziły, że historia opowiedziana przez Marcella jest prawdziwa: usłyszał krzyk Johanny i zastał ją toczącą dziką walkę z jakimś nieznajomym człowiekiem, który zarzucił jego ukochanej lejce na szyję i właśnie je zaciskał. Marcello skoczył na mordercę i zdołał wyrwać skórzany rzemień z jego rąk, potem zaś, zadawszy napastnikowi mocny cios w twarz, odciągnął go od Johanny. Obcy rzucił się do ucieczki, ale Marcello nie mógł go ścigać, dopóki nie zjawili się inni ludzie i nie zajęli się Johanna.

- Moja ukochana, moja maleńka, taka załamana... Wówczas myślałem jedynie o tym, że możesz umrzeć i że tego nie wolno ci robić. Nie wolno ci mnie zostawiać! Ale jakże potem żałowałem, jakże tęskniłem za dniem, kiedy będę mógł sam przyłożyć ręce do szyi tego diabła i zacisnąć tak, aż...

- Nie, Marcello, nie wolno ci... nie chcę...

Pocałował ją bardzo delikatnie w zdrowy policzek i lekko odgarnął włosy. Jego dłonie na skórze były niczym ptasie skrzydła, pachniał tak świeżo morską bryzą i wanilią.

Tyle pytań chciała mu zadać, przypomniało jej się wszak wiele fragmentów tych strasznych wydarzeń, lecz potrzebowała jego pomocy, by wypełnić pozostałe puste miejsca.

- Szybko wyzdrowiejesz... a potem wszystko ci opowiem. Przynoszę też dla ciebie pozdrowienia od profesora. Mówi, żebyś się nie lękała. Policja zna już całą sprawę i o nic Remmermanna nie wini, ani jego, ani nikogo innego. Okazało się, że zwłoki dostarczył jednemu ze studentów ktoś nieznajomy. Chłopak przyniósł je Remmermannowi, który sowicie go wynagradzał za wyjazdy na wieś i zakup trupów. Wiesz przecież, że tu, w mieście, zdobycie zwłok stało się pewnym problemem, od czasu gdy kolegium lekarskie zaczęło deptać Crugerowi po piętach.

Johanna ospale kiwała głową. Wielki naukowiec, zarządzający prywatnym Theatrum Chirurgicum, miał twardy orzech do zgryzienia, gdy zaczęto go podejrzewać o wykorzystywanie do przeprowadzania sekcji zwłok skradzionych z cmentarzy. Johanna dobrze wiedziała, że Cruger znalazł sposoby na zdobywanie ciał zmarłych w przytułkach dla ubogich i domach dla psychicznie chorych, usytuowanych nieco dalej poza Kopenhagą. Położono też kres publicznym chirurgicznym pokazom.

Marcello pochylił się nad nią, usłyszała, jak szepce miłosne słowa, lecz dotyk jego dłoni na czole wciąż sprawiał, że w serce wbijał się cierń niepokoju. Johanna wiedziała, że gdyby Thilla nie siedziała tam, w kącie, to bezrozumny strach znów zacisnąłby się wokół jej serca niczym koszmarny szpon.

Oczy Marcella były przepastne i ciemne.

Szepnął jej jeszcze kilka pięknych słówek, poczuła muśnięcie jego warg na powiekach, gdy nie miała dłużej sił trzymać ich otwartych.

- Chyba najwyższy już czas, żeby pan stąd poszedł, panie Santorini. Wie pan przecież, że Johanna wciąż jest zmęczona i słaba.

- Tak, tak, ale widzę, że dzięki wam, pani, moja narzeczona wkrótce w pełni odzyska siły. Wstydzę się wręcz, że muszę się do tego przyznać, lecz szczerze powiedziawszy, jej widok złożonej chorobą napełnia mnie jakimś dziwnym lękiem. Zaskakujące, gdy chodzi o lekarza, nie sądzi pani?

Thilla wykrzywiła wargi w ironicznym uśmiechu, ale nie odpowiedziała.

Dość się w życiu napatrzyła na ludzi, którym ledwie udało się ujść z życiem z pobytu w szpitalu, a też i wielokrotnie odmawiała modlitwy za dusze tych, których wnoszono tam na noszach z koca, wynoszono zaś w drewnianej skrzyni.

- Musi pan wiedzieć, panie Santorini, że uciekam się do wszystkich środków, byle tylko pomóc Johannie. Nie wiem, w jaki sposób wy dwoje się zeszliście, nie wiem też, co pan jej obiecał. Jedno natomiast chcę powiedzieć jasno i wyraźnie: pan uratował jej życie i przez to winna jestem panu dozgonną wdzięczność. W zamian pan musi mnie zapewnić, że nigdy nie będzie żądał spłaty takiego długu od Johanny.

Zielone oczy z rozbawieniem wpatrywały się w zmrużone oczy Thilli. Nawet ta leciwa już kobieta wyczuwała jego moc: umiejętność prowadzenia gry, którą opanował do perfekcji.

- Nigdy nie ośmieliłbym się na coś podobnego, pani Thillo.

- Jeśli Johanna ciepło o panu myśli, to jest pan i tak obdarzony większym błogosławieństwem aniżeli jakikolwiek inny mężczyzna. Ona jest nie tylko piękna, ma też rozum, który mógłby zagrozić potężniejszemu mężczyźnie niż pan, panie Santorini.

Marcello złapał szorstką od ługu rękę Thilli i dwukrotnie ją ucałował.

- Wiem o tym, dobrze znam rozum Johanny. Znam także jej serce, pani Thillo.

Thilla ujęła się pod boki, popatrzyła mu prosto w oczy i nic na to nie powiedziała. Było w tym człowieku coś niebezpiecznego - jakieś nieokiełznanie, jakaś dzikość. Na pewno właśnie to sprawiło, że w koszmarach oszołomionej opium Johanny Marcello zajął miejsce jej prześladowcy. Thilla jednak wyczuwała jakiś lekki dreszcz w ciele, jakby cień tęsknoty za tym, czego Marcello miał z naddatkiem, a czego Petrus, pomimo całej swej życzliwości i cierpliwości, nigdy nie posiadał.

- Żegnam, pani Thillo, i dziękuję, że pozwoliła mi pani zobaczyć się z Johanną. Dziękuję także za pani... dyskrecję.

Zostawił dwa dukaty na murku pieca przy drzwiach i wychodząc, uniósł kapelusz.

Thilla patrzyła za nim jeszcze długo po tym, jak ucichło ujadanie psów, a obcy w tych stronach jeździec znalazł się daleko poza granicami królestwa matki Thilli.

Wkrótce na schodach rozległy się skradające się kroki, potem zaczęły się pojawiać jedna za drugą przestraszone dziewczęce twarze. Tak wiele ostatnio wydarzyło się w tym domu, że większość dziewcząt tylko w razie najwyższej konieczności schodziła na dół do kuchni, woląc raczej trzymać się w małych grupkach po pokojach i karmiąc się okruszynami prawdy, wyławianej z oszczędnych słów Petrusa.

Thilla ocknęła się ze swych rozważań, gdy najśmielsza z mieszkanek, Ninette, wystawiła swój wielki brzuch z pytaniem, czy nie czas napalić pod płytą do pieczenia, bo zapasy chleba skończyły się już trzy dni temu, a beczka z mąką jest jeszcze do połowy pełna.

Thilla przyznała, że gospodarstwo przez te dni zostało naprawdę zaniedbane, gdyż zbyt wiele jej myśli krążyło wokół stanu Johanny i nie dotrzymanej umowy z jej babką.

Może jeszcze nie jest za późno, by się z niej wywiązać, pomyślała Thilla. Gdyby tylko udało się usunąć z drogi Santoriniego! Nie wolno jej jednak ulec pokusie, by dolewać oliwy do lękliwych fantazji Johanny. To chyba - nie jest aż tak istotne, te ich tak zwane zaręczyny nie mogły być chyba aż tak poważne, ten Marcello to ot, taki sobie studencina, który po prostu zawrócił dziewczynie w głowie. Bogowie jedni wiedzą, jak bardzo potrzebne to było Johannie. Istnieje jednak różnica między młodzieńczym zachłyśnięciem się życiem a powołaniem. Jest różnica między zabawą, schlebianiem sobie, a tym, co wieczne i co zwie się miłością.

Thilla ufała, że Johanna także się tego nauczyła, dlatego też tak bardzo nie przejmowała się niezaprzeczalnym faktem, że ów Włoch wygląda tak, jakby był w stanie rozpalić nawet granit.

Nawet taki stary granit jak ona sama!

- Thillo, śpisz? A może gdzieś się wyprawiłaś na miotle? Bezpośrednia młoda kobieta zamachała rękami przed Thillą, inne lokatorki wstrząśnięte cofnęły się w kuchennych drzwiach. Ale matka Thilla wcale nie wymierzyła dziewczynie policzka za bezczelność, błysnęła tylko zębami w przelotnym uśmiechu i oderwała się od myśli, w których najwyraźniej całkiem się zatopiła.

- Chodźcie do środka, dziewczęta! Macie rację, najwyższy czas, by ten dom na powrót ożył. Przecież czekają na nas wszyscy ci nieszczęśnicy! Gerda, nastaw garnek z kapustą! Anno, czy pozbierałaś brudną bieliznę i posortowałaś szmatki? Viveke, weźmiesz ze sobą Ruth i Theę, pójdziecie dziś do gajowego!

Dziewczęta uśmiechnęły się z ulgą, widząc, że powróciła codzienność. Wkrótce morderca zostanie pojmany, a Johanna niedługo wyzdrowieje. I może zdarzy się historia jak z baśni! Wszystkie przecież zrozumiały, że ten przystojny jeździec w zielonym stroju, który każdego dnia wystaje pod bramą, to uczony wielbiciel Johanny, tak bogaty i tak piękny, że wszystkie mogły o nim tylko marzyć.

A marzenia są pożywką dla nadziei i choć dziewczęta nie miały nic poza szarym poczuciem beznadziejności i wstydu, to wszystkie były dostatecznie młode, by rozpoznać marzenie, gdy się o nie otarły.

Wieczorami, otulone w swój grzech, opowiadały sobie rozmaite historie i wszystkie miały w pamięci jakieś lato, jedno czy dwa piękne słowa albo pieszczotę, którą teraz mogły wyciągnąć, wypolerować do połysku i nazwać miłością.

Były matkami, harowały przez pół życia, jeszcze zanim dorosły, lecz, o dziwo, Thilli udawało się przebudzić w nich dziecięcość, i to w takim momencie, kiedy same uważały, że na wszelką zabawę jest już stanowczo za późno.

Być może właśnie dlatego tak bardzo kochały tę maleńką kobietę, która w jednej chwili potrafiła wymagać od nich głębokiej mądrości tylko po to, by w następnej wysłać je na ulicę, żeby tańczyły z dziewczynkami szmaciarza, kiedy dmuchnął w swój flet.

Thilla ujęła Johannę pod rękę i pomogła jej wstać.

- Chodź, pójdziemy do mojego pokoju. Jest coś, o czym chciałabym z tobą w ciszy i spokoju pomówić.

Ramię Johanny było obolałe i wydawało się już, że nie będzie z niego nigdy żadnego pożytku. Zdołała jakoś jednak iść za Thillą na miękkich nogach, ucieszona, że wreszcie nadarzyła się okazja wyznać jej, co sobie umyśliła.

- Johanno, pozwól, że opowiem ci coś o twojej babce - zaczęła Thilla.

Johanna westchnęła lekko.

- Chętnie posłucham, Thillo, lecz przede wszystkim ja chciałabym ci coś powiedzieć. Ma to w pewnym sensie związek z Marją. Ja... wracam do domu. Już teraz. Nie mam sił na nic więcej, jestem roztrzęsiona i wystraszona. Mało nie umarłam... i to nie zobaczywszy przed tym mojego małego Benjamina, nie...

- Nie umarłaś jednak...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • grabaz.htw.pl
  •