[ Pobierz całość w formacie PDF ]

May Grethe Lerum

ZAMIEĆ

 

ROZDZIAŁ I

W górach Sogn, między Lyster i Lom, początek kwiet­nia 1731

Dwie postaci poruszały się niczym zlodowaciałe śnież­ne bałwany. Dopiero teraz, w ostrym świetle poranka, można było w ich twarzach rozróżnić ludzkie rysy. Jeden z wędrowców, niższy i młodszy, nosił wielką futrzaną czapę naciągniętą głęboko na oczy. Śnieg i szron wczepia­ły się w sierść futra, tworząc duże bryłki lodu, które podzwaniały niczym członki kościotrupa, kiedy chłopiec śli­zgał się na wygładzonych kamieniach.

Drugi był znacznie wyższy, o ile chłopiec przypominał zziębniętego lisa, to ten był niczym biały niedźwiedź. Też miał naciągniętą głęboko futrzaną czapkę, ale gołe ręce próbował nieustannie ogrzewać pod wilczurą. Ubrania obu zesztywniały od zamarzniętej wilgoci, przy każdym kroku połatane skórzane spodnie trzeszczały jak długo nie smarowane tłuszczem buty. Byli ubrani ciepło, nawet jak na tę wędrówkę poprzez wymarłe, smagane wichrem góry. Niewielu ludzi wyruszyłoby w taką drogę wczesną wio­sną, zwłaszcza w tym roku, gdy nawet najbardziej niecier­pliwi kupcy postanowili poczekać jeszcze parę tygodni.

Niebo wisiało nad nimi szare i ciężkie, mimo że świa­tło dnia zdecydowało się już przedrzeć przez chmury. Szli godzinę albo i dwie od chwili, gdy kaszląc wydostali się z jamy, wygrzebanej pod wielkim kamieniem.

Obaj mieli na nogach rakiety śnieżne z jeleniej skóry i wierzbowych witek, ale wyższy mężczyzna przewracał się nieustannie, bo za dnia powierzchnia śniegu stawała się mniej twarda.

Potrzebowali dziesięciu dni, żeby dojść aż tutaj. Nie przejmowali się zamiecią w najdzikszych partiach gór, od­mrożone palce u rąk opuchły i zrobiły się szare, bolały do­tkliwie, gdy tylko wsuwali je pod ubranie, żeby się rozgrzać.

Chłopiec, który mógł mieć piętnaście, szesnaście lat, szedł wyciągając nogi i podtrzymywał ojca za każdym ra­zem, kiedy ten tracił równowagę.

Przyglądał się uważnie jego twarzy pod oblodzonym futrem czapki. Widział, że rany są zaognione i zaczynają ropieć. Brązowe oczy zrobiły się matowe i spoglądały na świat obojętnie.

- Wstawaj! Wstawaj, ojcze, nie możesz tak tutaj leżeć! Jest dzień, musimy iść dalej, to przeprawimy się przez Turtagro jeszcze za widoku!

Ojciec spoglądał w górę na szare, zimne niebo. Sinym językiem oblizywał spękane wargi, na które spadło kilka płatków śniegu.

- Diabli wiedzą, Ravi... czy nie byłoby lepiej, gdybym tu został...

- Wstawaj!

Rozkaz chłopca brzmiał ostro i nieustępliwie, ale w je­go niesamowitych oczach tliła się desperacja. Włosy miał pod futrzaną czapą półdługie, potargane, młoda twarz le­piej znosiła zimno niż twarz ojca, może dlatego, że chło­pak dostał lepszą czapkę, a poza tym w drodze zawsze bardzo starannie wycierał każdą kroplę wilgoci.

Ujął ojca pod pachy, zwinne dawniej, muskularne cia­ło tamtego przypominało teraz tuszę zaszlachtowanego zwierzęcia. Ojciec wymyślał i klął, ale głos mu się łamał.

Zaciskając zęby, chłopak przywrócił go do pozycji stoją­cej, a potem zaczął sznurować jego śnieżną rakietę, która się rozwiązała.

- Zgubiłeś coś? Worek jest otwarty. Nie możemy ni­czego zgubić! Gdzie jedzenie?

Ojciec chwiał się. Rozciągały się przed nimi białe pust­kowia, pozornie bezkresne, ale daleko stąd, poza krawędzią szarej mgły, znajdują się jakieś ludzkie siedziby. Trzeba mi­nąć przysypane śniegiem pasterskie szałasy i mleczarnie za tamtymi wzniesieniami, miejsca, gdzie latem można ukraść kubek jeszcze ciepłego mleka.

Trzeba przebrnąć przez położoną poniżej dolinkę, przez mokradła, przez zagajniki górskich brzóz i wierzbiny.

Potem zacznie się schodzenie stromo w dół i przy odrobinie szczęścia w ciągu dnia czy dwóch mogą dotrzeć do najwyżej położonych zagród Fortun.

Jeśli kamienne osypiska nie okażą się niemożliwe do przejścia teraz, w okresie ostatecznej rozprawy wiosny z zimą.

Jeśli nogi ojca ostatecznie nie zawiodą.

Ravi czuł w ustach ciepły smak krwi. Wiedział, że zu­żył większość swoich sił. Że on sam wkrótce może paść na ziemię i z mętnym wzrokiem leżeć, pozwalając się pie­ścić zimnemu śniegowi, dopóki nie wyda ostatniego tchnienia. Nie zdoła dźwigać ojca przez całą tę długą, trudną drogę, jaką jeszcze mają przed sobą. W gruncie rze­czy nie był silnym ani dobrze zbudowanym chłopcem, ra­czej chudym, ale zwinnym, i kiedy przyszło co do czego, wytrzymałym jak psia skóra.

Przeklinał tego upartego starego człowieka, który na­ciskami i groźbą zmusił go do podróży. Ojciec był niczym niedźwiedź, prawdziwy olbrzym, kiedy dawniej napinał mięśnie ramion, był w stanie rozerwać rzemienną przepaskę. Miał takie same czarne włosy, ale oczy zdawały się łagodniejsze niż oczy syna. Nieczęsto zdobywał się na odwagę, by wytrzymać spojrzenie swego jedynego potom­ka, zwykle, kiedy go bił, mocno zaciskał powieki.

Ravi myślał: Mógłbym zostawić go tutaj, niech leży, do­póki nie umrze.

Mógłbym od niego odejść, właściwie nikt nie miałby do mnie pretensji.

Wiedział jednak, zanim ta okrutna myśl dobiegła koń­ca, że to niemożliwe.

Byli ze sobą związani, ojciec i on, chociaż bardziej niż cokolwiek innego łączyła ich krew. Bywali już przedtem w ciężkich opałach, zaglądali w białe oczy śmierci i wie­lokrotnie musieli walczyć o życie. Taki przypadł im los, sami go wybrali. Nie było na świecie miejsca, które mo­gliby nazywać domem, i chyba nie będą go mieli, dopóki jakaś litościwa dusza nie zbije paru desek, w których zo­staną złożone ich szczątki.

Ravi przyglądał się ojcu, który chwiejnie, stąpając z no­gi na nogę, wlókł się dalej.

Znowu poczuł ów znany szum w uszach, narastający do huku orkanu. Czekał na wizje. Pojawiły się wkrótce.

Nad płaskowyżem wisiało blade słońce i świeciło pro­sto w oczy dwóm przemarzniętym ludziom, którzy upar­cie przedzierali się przez nie mające kresu pustkowia. W powietrzu wyczuwało się wiosnę, ale tutaj na wysoko­ści co najmniej tysiąca metrów, nic jeszcze nie świadczy­ło o jej nadejściu. Nawet mały strumyk z topniejącego śniegu nie zaszemrał. Nigdzie żadnych ptaków, ciężkie chmury tłumiły wszelkie dźwięki i przesłaniały widoki, tworzyły niemal nierzeczywisty nastrój. Ludziom zdawa­ło się, że zostali owinięci w szarą, wilgotną wełnę. Brudnożółte słońce świeciło nad horyzontem, wkrótce ono też zniknie, zbliżała się kolejna długa noc.

Ravi nie rozpoznawał tej okolicy. Wiedział, że kiedyś już tędy przechodzili, ale wtedy był chyba bardzo mały. Ojcu zaś najwyraźniej nie starczało sił, by zastanawiać się, czy idą we właściwym kierunku, zostawiał za sobą w śnie­gu dziwne ślady, jak przepiórka, która odkryła, że ktoś za­graża jej gniazdu i biega tam i z powrotem, udając ranną.

- Ojcze, musimy iść tą drogą! Chyba widzisz tamte ska­ły, nie przedrzemy się obok nich!

Rein przystanął z jękiem. Nasiąknięte wilgocią rakiety trzeszczały przy każdym kroku. Teraz, pod wieczór, po­wierzchnia śniegu znowu zamarzała.

- Daleko jeszcze do szałasu? Gdzieś tu chyba powinny być szałasy należące do Turta.

Ojciec mamrotał niewyraźnie, pokazywał dziwnie prze­sadnym ruchem na pokryte kamieniami zbocze, po któ­rym schodzili.

- Tam... na dole. Ale o tej porze ludzi chyba nie ma.

- Trafimy - rzekł Ravi stanowczo, zaciskając rękę na worku przerzuconym przez plecy.

Szli dalej, stawiając powolne, coraz mniej pewne kro­ki. Zewsząd czaiła się już ciemność, Ravi zaczynał się śpie­szyć, ale nie miał odwagi za bardzo popędzać ojca. Ten blisko pięćdziesięcioletni mężczyzna był niewiarygodnie silny, znano go i na wschodzie, i na zachodzie kraju jako siłacza podnoszącego ogromne ciężary. Nie należał jed­nak do takich, którym można nieustannie dokładać ob­ciążeń, a oni dają sobie z tym radę.

Ja taki jestem, myślał Ravi.

Codziennie życie zdziera ze mnie małe, cieniutkie, bo­lesne wiórki, a ja mimo to idę dalej jakby nigdy nic.

Ojciec pochodzi z gatunku tych, co to potrafią wymachiwać siekierą, jednym doskonale wyćwiczonym cięciem powalą sosnę, a ziemia grzmi i trzęsie się, kiedy ona pada.

Kątem oka Ravi dostrzegł, że ojciec zaraz się przewró­ci. Przypominał drzewo podczas burzy. Wielkie, potężne, górujące nad okolicą drzewo, które zaraz się podda, wy­rywając z ziemi korzenie.

Chłopiec szedł z zamkniętymi oczyma. Wywoływał wi­zje, ale one jakby się z nim drażniły, pojawiały się i prze­pływały obok.

Jakiś mężczyzna... mężczyzna, a obok zwierzęta. Kro­wy? Nie, idą zbyt lekko, chyba konie. Jedno zwierzę wy­daje jakiś dźwięk. Przeciągłe, pełne skargi zawodzenie. Ktoś je uderzył, a może ciął biczem? Ravi zaciska szczę­ki. Mężczyzna... chyba się uśmiecha, ale nie do kogoś kon­kretnego. Jakby obok nich. Czy jest przyjazny? A może chce oszukać?

Ravi uznał, że najlepiej nic nie mówić. Nauczony do­świadczeniem nie opowiadał o swoich dziwnych wizjach, choć akurat teraz ojciec pewnie nie traciłby sił na wymie­rzenie synowi policzka, od którego dzwoni w uszach.

Coś innego przyciągnęło uwagę Raviego.

Przez chwilę nie był pewien, czy to jeszcze wizja, czy rzeczywiście dwa duże, piękne konie mogą być przywią­zane do niskich zarośli tutaj, co najmniej kilkadziesiąt ki­lometrów od ludzkich siedzib.

Powiedział do ojca:

- Patrz! Ludzie!

Rein zatrzymał się, przesłaniał dłonią oczy, choć prze­cież słońce przestało świecić.

- Ludzie...?

- Tak! Konie! Więc muszą być i ludzie! - Uniósł głowę i węszył w powietrzu. - Jedzenie... rozpalił ogień...

Ojciec zaklął cicho.

- On? Chyba jest ich więcej? Myślisz, że zechcą nas za­prosić i dać coś do zjedzenia?

- Chyba nie odmówią pomocy. Sami zobaczą, że jesteś umierający...

Ojciec znowu zaklął, głównie z powodu tego straszne­go zmęczenia. Uwolnił się od wspierającego ramienia sy­na, stracił równowagę i runął jak długi na zamarznięty śnieg. Ravi stał i zaciskał powieki, nie chciał patrzeć, jak ojciec próbuje wstać. Wolno ruszył przed siebie.

- Hej, dobrzy ludzie! Jesteśmy dwoma wyczerpanymi wędrowcami, którzy nie chcą wyrządzić nikomu krzywdy...

Krzyczał w coraz gęstszy mrok, nie widział nikogo, tyl­ko te dwa konie niecierpliwie przestępujące w śniegu z no­gi na nogę. Kiedy jednak podszedł bliżej, pod osłoną za­rośli zobaczył skulony cień. Zobaczył też, że nieznajomy rozpiął dużą skórę dla ochrony przed wiatrem ciągnącym od strony doliny.

- Stój!

Mężczyzna podniósł się i wyprostował. Ravi zobaczył, że trzyma w rękach coś długiego i ciemnego. Karabin?

Gwałtownie przystanął, jakby nagle przymarzł do śniegu. Nie miał nawet odwagi się odwrócić, żeby zobaczyć, czy oj­ciec idzie za nim. Wkrótce jednak usłyszał jego ciężki oddech.

- Nie zbliżajcie się, wściekłe psy! Nie uwierzę, że jeste­ście tacy bezbronni! Tkniecie moje konie, to porozwalam wam łby!

Ravi wyciągnął ku grożącemu ręce, pokazując mu pu­ste dłonie.

- Nie... nie... nie ruszymy niczego, co należy do ciebie. Nie chcielibyśmy... prosimy cię jednak, byś pozwolił nam posiedzieć i spędzić noc z tobą i twoimi końmi. Widzę, że masz pod dostatkiem okryć, może skapnie też trochę jedzenia dla nas.

Mężczyzna splunął w śnieg. Wiatr szarpał poły jego kurtki.

- Jedzenia? Ha, nie mam więcej, niż sam potrzebuję. Niech wam się nie wydaje, że Antonius Wędrowiec uro­dził się wczoraj! Niech wam się nie wydaje, że doszedłby w życiu tak daleko, gdyby się litował nad wszelkimi włó­częgami! Idźcie swoją drogą, obcy! Idźcie, jeżeli wam ży­cie miłe!

Ravi poczuł, że ojciec trąca go w ramię.

Odepchnął go lekko na bok, nie chciał, żeby mieszał się do rozmowy. Wyczuwał wściekłość ojca, jakby mu na kark spadały lodowate krople.

Ponownie zmierzył wzrokiem obcego, stwierdził, że tamten stoi ze strzelbą w rękach.

- Bardzo cię proszę, mój ojciec jest ranny i przemarznię­ty. Boję się, że sami nie damy sobie rady, potrzebujemy...

- Wynosić się, powiedziałem! I to prędko!

Ravi nie widział w ciemnościach oczu tego człowieka, ale dostrzegł jakiś pośpieszny ruch i zdążył zrobić tylko krok w tył, gdy kula świsnęła mu koło ucha. Rzucił się na ziemię, pociągając za sobą ojca, potem przelazł przez jego ciało i badał, czy nie natrafi gdzieś na strużkę świeżej krwi.

- To był strzał ostrzegawczy, łazęgi! Jeśli natychmiast nie pójdziecie swoją drogą, to zobaczycie, że następnym razem nie spudłuję!

Rozdygotany Ravi głęboko oddychał, znowu złapał oj­ca pod pachy i z całych sił odciągał jak najdalej. Rakiety śnieżne sczepiły się ze sobą i obaj upadli w śnieg, gonił ich gromki śmiech tamtego.

- Na wszystkich strażników piekieł, przeklinam cię! Żeby cię dzikie zwierzęta pożarły za ten brak miłosier­dzia, żebyś połamał sobie wszystkie kości!

Śmiech przybierał na sile, stawał się coraz głośniejszy.

Ravi zacisnął pięści, grożąc naśmiewającemu się z nich człowiekowi, i wysyczał przez zaciśnięte wargi kolejne przekleństwo.

Ojciec nie odezwał się ani słowem.

Szedł jednak naprzód, jakby posiadał jakąś siłę, o któ­rej Ravi nie wiedział.

Padli na ziemię pod wielkim kamieniem, ciemność wo­kół nich stawała się coraz gęstsza, niemal absolutna. W ostatnich promieniach gasnącego dnia ów kamień ry­sował się ponad nimi niczym szara, chroniąca ich postać, i Ravi wciągnął ojca pod tę niepewną osłonę. Jedyną, ja­ką udało im się znaleźć.

Dzwonił zębami, miał wrażenie, że ręce mu poodpadają, tak bardzo bolały go niczym nieokryte palce. Nocą mróz chwyci z pewnością spory, chociaż znad doliny wiatr przynosił raz po raz powiewy, w których wyczuwa­ło się wiosnę.

Jeszcze jedna noc...

Tylko jedna noc, może jutro znajdą się wśród ludzi.

Ravi skulił się przy ojcu, zadbał, by dłonie starego zna­lazły się pod pachami, sam też przez chwilę rozcierał so­bie obolałe palce.

Został im jeszcze tylko jeden kawałek solonego mięsa, siłą wsunął ojcu kęs między wargi, spostrzegł grymas, jak­by tamten chciał wypluć słone jadło, które piekło go w otwarte rany.

- Jedz! Potrzebujesz tego. W przeciwnym razie umrzesz!

Nabrał śniegu w dłonie, wepchnął go ojcu do ust. Tam­ten przełykał z trudem, ale jednak. Ravi widział, że chu­da twarz ojca krzywi się z bólu. Ale z jego gardła nie wy­dobył się najmniejszy dźwięk.

- A co z twoimi nogami? Bardzo mokre?

Rein opadł z powrotem w śnieg. Gruby kożuch z owczej skóry stanowił skuteczną ochronę. W workach mieli natłu­szczone skóry, na których można się było położyć. Zwy­kle dobrze chroniły przed wilgocią.

Ravi podniósł się, rozpostarł skóry na śniegu i wciągnął na nie ojca.

Dygocząc z zimna, okrył go kurtkami, a potem sam wpełzł na posłanie i ułożył się tuż przy mężczyźnie, który go spłodził.

Leżał, nie śpiąc, nie miał odwagi zasnąć głęboko.

Nie bał się górskich zwierząt, ludzi na razie także nie.

Ale w ciągu tych czternastu lat, które przeżył na świe­cie, nauczył się wiele o sobie samym i swojej wyjątkowej sytuacji. W każdym razie tyle, by wiedzieć, że teraz, kie­dy jest tak strasznie zmęczony, pojawią się wizje. Nie był w stanie nimi kierować, nie umiał ich od siebie ode­pchnąć... mógł tylko uczyć się z nimi żyć, a niekiedy tłu­maczyć ich znaczenie i wykorzystywać to.

Czuł lekki szum w uszach.

Nagle zrobiło mu się gorąco.

Ojciec z pewnością zapadł w sen, a może umarł?

Ravi nie starał się sprawdzić, jak jest naprawdę.

Usiadł na posłaniu i spokojnie wpatrywał się szeroko otwartymi oczyma w nocne ciemności.

Widział tańczące w powietrzu płatki śniegu, niektóre opadały leciutko na jego policzki, kładły się na powie­kach, które jednak ani drgnęły.

Wkrótce śnieg topił się od tej odrobiny ciepła, którą Ravi jeszcze w sobie miał.

Kropelki wody spływały po policzkach chłopca, nie by­ły jednak słone ani gorzkie jak łzy.

Wciąż wpatrywał się w mrok przed sobą.

Ciszy nad pustkowiem nie zakłócał żaden dźwięk.

Aż do chwili, gdy nagle powietrze przeciął ostry krzyk. Krzyk, który móg...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • grabaz.htw.pl
  •