[ Pobierz całość w formacie PDF ]

May Grethe Lerum

BUNTROZDZIAŁ I

Chałupa była ciemna i pełna dymu jak większość kur­nych chat wzdłuż fiordu u zachodnich wybrzeży. Stano­wiła niemal część samej ziemi, wyrosła między dwoma wysokimi, starymi drzewami pod urwiskiem. Tuliła się do leciwej obory, w której najniższe bale przy podmurówce niemal już zupełnie spróchniały. Przegniłe ściany ledwie się trzymały, w ciągu ostatniego pokolenia bowiem, nikt nie miał czasu ani chęci, by je smołować.

W chałupie panowała cisza, jak gdyby całkiem uszło z niej życie. Lecz w łóżku w kącie dał się dostrzec jakiś ruch. To młoda gospodyni zmieniła pozycję w gnieździe z dziecinnych ciał, zapleśniałych baranic i brunatnoczerwonej wełnianej derki.

Dzień wciąż jeszcze był tylko obietnicą na wschodnim krańcu nieba.

Kobieta przetarła oczy, na wpół usiadła i obmacała pierś, tak samo obwisłą i pustą jak poprzedniego wieczo­ru. Westchnęła cicho, lecz bez rozczarowania. Niczego in­nego się nie spodziewała.

Zmrużyła oczy i popatrzyła na izbę. Światła starczało ledwie na tyle, by dostrzec zarysy starych, wysiedzianych mebli. Stół umocowany do ściany, ława, żadnych krzeseł ani szafy, jedynie półka nad paleniskiem na drewniane mi­ski i kilka łyżek. Ogień zagasł.

Teraz już i dzieci zaczęły się ruszać, wydawały dźwię­ki przywodzące na myśl pobekiwanie nowo narodzonych jagniąt.

Troje z nich nie miało jeszcze czterech lat.

Najmniejsze urodziło się w święta.

Chłopczyk na pewno pożegna się ze światem, zanim zakwitną pierwsze tej wiosny podbiały.

Młoda gospodyni miała zaciśnięte wargi i głębokie bru­zdy wokół ust. Jej ciało, wychudzone tak jak puste pier­si, przypominało jutowy worek, który ktoś w połowie opróżnił. Ramiona nawykły do pracy, a nogi do długiego chodzenia; oczy były zbyt ciemne, by dało się z nich coś wyczytać. Gdy budziła się tak jak w ten marcowy ranek, brakło w niej bodaj krztyny nadziei.

Maleńki chłopczyk nie ważył więcej niż dwadzieścia marek*. Właściwie sprawiał wrażenie mniejszego niż w chwili narodzin. Karmiła go nielicznymi wymieszanymi z krwią kroplami, które zdołała wycisnąć z piersi, dosta­wał też wywar z jęczmienia. Starsze dzieci nie spuszczały z matki wzroku, kiedy trzy razy dziennie zmuszała braci­szka do przełknięcia burej cieczy. Zwierzę drzemiące w ich brzuchach prowokowało brzydkie myśli. Gdyby nie ten nieszczęsny malec, to być może pół kubka rzadkiej jęcz­miennej kaszy ukoiłoby ich własny głód.

Izba ożyła. Kobieta napełniła kociołek wodą ze stągwi przy drzwiach, wsypała do niej parę garści marnego ziar­na i włożyła resztki ryby z wczorajszego obiadu. Do garn­ka trafił jeszcze nieduży brunatny korzonek. Masa, która wkrótce zaperkotała w osmalonym garnku, ani trochę nie przypominała jedzenia, lecz kiedy na stole pojawiły się mi­ski, dzieci rzuciły się do nich jak lisy do świeżej padliny.

Kobieta wzięła najmniejsze dziecko na kolana.

Maleńkie usteczka zacisnęły się, nie chciały znać sma­ku kropli spływających z palca karmiącej. Chłopczyk przytulił się do piersi matki i przez moment popatrzył jej prosto w oczy. Z trudem przełknęła ślinę i rozpięła bluz­kę. Wargi dziecka dotknęły piersi jak przy pocałunku i za­raz potem mały zwiotczał w matczynych objęciach.

Pocałował ją na pożegnanie.

- A więc została sama, wdowa po Nilsie. Ostatni dzie­ciak już podziękował za życie.

Kobieta w niebieskiej koszuli wypiła z kubka piwo roz­cieńczone Wodą i otarła usta, kilka kropli niczym małe strumyki pociekło po tysiącu zmarszczek na brodzie. Si­we kosmyki włosów wsunęła pod chustę. Druga odpowie­działa jej, kiwając ze smutkiem głową:

- To i lepiej, biedni malcy. Dobrze, że nasz Pan zabrał ich do siebie, wkrótce mógłby posłać i po jakieś stare cia­ło, tyle biedy...

- Musimy przeżyć nasze dni. Nikt nie wie, kiedy przyj­dzie jego caas! - prychnęła ta w niebieskim, kołysząc się na chwiejnym trójnogim stołku.

Biedna Johanne, wdowa po Nilsie, miała czwórkę ma­łych, ostatnie urodziło się miesiąc po tym, jak ojciec przed świętami wpadł pod lód. Wszystkie” zabrał głód, najmłod­szego najpierw, to oczywiste, był taki maleńki, bez sił. A w kolejne mroźne dni lutego Johanne musiała zanieść wszystkie swoje dzieci, bure węzełki, na plebanię. Za każ­dym razem do owinięcia ciałek używała tej samej derki.

Teraz nie miała już się o kogo troszczyć. Zeszłej niedzie­li wystraszyła wszystkich, przychodząc do kościoła otulo­na tą samą derką, jakby i ona pożegnała się już z życiem, ale nogi jeszcze ją niosły. Z ciemnych oczu biło oskarżenie, ludzie nie śmieli patrzeć w nie dłużej niż moment.

- Nikomu w tych czasach się nie przelewa - mruknęła kobieta w niebieskiej koszuli, jakby broniąc się przed za­rzutami.

- A ci, którym starcza, pilnują swego. I przed poborcą podatków, i przed biedakami - dopowiedziała jej siostra, za­mężna z chałupnikiem podlegającym dworowi Gjermund.

Jeszcze przez chwilę posiedziały razem w milczeniu, zanim z wysiłkiem stanęły na nogi, by znów ruszyć do pracy na polach pana. Ciężkim krokiem szły po zmarz­niętej ziemi, odruchowo zerkając na rozpościerającą się nad ich głowami niezgłębioną ciężką szarość nieba.

Wkrótce miał nastać marzec, lecz ziemia jeszcze nie odtajała, zmrożone grudy kaleczyły chude palce ludzi próbujących przyspieszyć powolną wędrówkę świata ku wiośnie. I chociaż składali ręce w modlitwie czy też rani­li je do krwi o lód, w twardej skorupie rzadko udawało się znaleźć bodaj najmniejszy zapomniany korzonek.

- Nie zdołamy z tego wyżyć! Wszystkie piekielne siły sprzysięgły się przeciwko nam! Słońce spaliło plony na polach, a tę marną resztkę, którą udało nam się sprzątnąć i schować w piwnicy czy w spichrzu, chcą nam jeszcze te­raz odebrać! Przyjaciele, nie możemy się na to zgodzić!

Głos młodego człowieka brzmiał przenikliwie, despera­cja sprawiła, że wymachiwał rękami i skrzeczał jak sroka.

Pięciu, sześciu słuchaczy usadowionych wzdłuż stołu mruknęło coś niezrozumiale, wszyscy mieli takie same wielkie pięści, palce niemal pozbawione paznokci od twardego życia na polowaniach w zimowe noce. Wystro­jeni byli w jednaki mundur biedaków, nosili szare, wytar­te spodnie z samodziału, a pod nimi grube kalesony; na ubraniach większości widniały łaty, gdzieniegdzie jednak błyskała naga skóra, widać kobietom brakło igieł i płótna do naprawy.

Mężczyzna stojący na środku izby głową sięgał niemal powały. Z belek zwieszały się narzędzia, grube haki nie­chętnie dźwigały ciężar.

- Nie możemy się na to godzić! Słyszeliście, co powie­dział Niels Kvithovud! Wójt uważa nas za durniów, któ­rym nawet dziecko zdoła ukraść z grzbietu ostatnią ko­szulę! Musimy trzymać się razem, pokazać im, że tak nie jest, inaczej nie będzie końca wykorzystywaniu naszej niewolniczej pracy!

Głos mu się załamał, lecz słowa zawisły pod sufitem niczym gradowe chmury.

Mężczyźni” wokół stołu z troską pokiwali głowami. Kręcąc się na twardych siedziskach, wymienili przestra­szone spojrzenia. Nie w ich zwyczaju leżało chwytanie za broń i bunt przeciw wójtowi i poborcy podatków. Nie­zgoda nie była drogą, którą zwykli kroczyć, oni umieli ob­chodzić się z pługiem, a walczyć - z kamieniami i uparty­mi korzeniami, z suszą i zimnem.

Zasiane niegdyś głęboko w ich duszy ziarno szacunku dla władzy rosło coraz większe i silniejsze nawet w najchudsze lata.

- Ten nowy podatek nas wykończy, musiałbym sprze­dać wszystko, co posiadam, żeby zapłacić talary, które wójt chce ze mnie wycisnąć. Każdy najmniejszy spłache­tek ziemi... A czym nakarmię dzieci? Nie zasieję zboża we własnych chodakach, do czarta!

- Zabraliby ci i buty, Jensie Nyberget, gdybyś je miał - stwierdził inny krótko.

Młody człowiek wymachujący rękami złapał oddech po długiej przemowie. Podjął teraz, zachęcony niezado­woleniem zebranych:

- Podatek od butów! Od koni! Podatek od zapłaty służą­cym, od łodzi, podatek od ziemi, od ziarna, od lasów i łąki! Co będzie dalej, przyjaciele? Jeśli nie odpowiemy na to bro­nią, wkrótce opodatkują powietrze, którym oddychamy!

- Rain - mruknął najstarszy. - Niels Kvithovud to być mo­że szaleniec, uwodziciel i nicpoń, ale mówi dobrze. I wierzę mu, kiedy twierdzi, że wójt nas oszukuje. Jego wysokości na pewno nigdy nie przyszłoby do głowy tak nas obdzierać ze skóry, jak tego chcą wójtowie. Oby Bóg mu pobłogosławił!

Przyciszona rozmowa trwała.

Raz po raz tylko któryś zerkał na drzwi, tego wieczoru bowiem w niskiej izbie padały bardzo niebezpieczne słowa.

Tak suchego lata nie pamiętali najstarsi ludzie. Zboże na spękanych polach ginęło z pragnienia, kapusta więdła i zmieniała się w brunatne zgniłe grudki, zanim jeszcze wyrosła, poddała się nawet cebula, dając ludziom mniej, niż wiosną wsadzili w ziemię.

Spalone słońcem łąki zbrązowiały tak samo jak pola, ludzie zadzierali głowy i ocieniając oczy spoglądali na za­chód, skąd zwykle nad fiord nadciągały ciężkie od deszczu życiodajne chmury.

One jednak nie nadpływały.

Słońce bez przeszkód kontynuowało wędrówkę ze wschodu na zachód, od księżyca do księżyca.

Z nadejściem jesieni zarżnięto zwierzęta.

Mięso ułożono w beczkach lub sprzedano, statki z Ber­gen wracały puste, przywożono stamtąd zaledwie do polo­wy wypełnione sakiewki z pieniędzmi. Ceny spadały; za to, za co wcześniej dostawało się całą beczkę ziarna lub trzy beczki soli, ledwie udawało się teraz kupić kilka miarek.

Już na początku października niejedna gospodyni wy­miatała ze spichrza ostatnie resztki ziarna, a z nadejściem Bożego Narodzenia na cmentarzu pokrytym białym pła­szczem śniegu pojawiały się kolejne czarne plamy.

Wzdłuż brzegu, tam gdzie mieszkały wdowy, kaleki, dzieci biedaków i złodzieje, pustoszały kolejne szałasy. Przerażone dzieciaki z okolicznych zagród widywały trupy leżące pod płotem. To najbiedniejsi, przychodzili na żebry, lecz i tak nie mieli tu czego szukać. Karali współ­mieszkańców z tej samej wioski, nakazując im patrzeć w oblicze śmierci, gdy ci rano uchylali furtkę w ogrodze­niu, którym otaczali swoje domostwa i rodziny.

Na świecie szalała straszna wojna. Na całej Północy chleb zamieniano na wojskowe suchary, a pługi przetapia­no na kule. Król mobilizował naród, i bogaci, i biedni po­znali nienasycone trzewia potwora wojny. Kolejne matki składały swoje dzieci w ofierze, coraz więcej młodych mężczyzn umierało na długo przed dotarciem na pole walki. Ziemia protestowała przeciwko ludzkiemu złu, przelana krew zbrukała ją, zmusiła, by wstrzymała wyda­wanie płodów, dopóki z wolna nie obeschnie.

- Słuchajcie, przyjaciele, oszukują was! Mydlą wam oczy! Waszą cierpliwość i lojalność wykorzystują w najokrutniejszy sposób! To kłamstwo, przyjaciele, że nasz miłościwy król żąda śmierci waszych dzieci, to nieprawda, że odejmu­je wam chleb od ust. Byłem u jego wysokości, rozmawia­łem z nim cztery razy, powiedział mi, jaka jest prawda.

Jasnowłosy wysoki mężczyzna zebrał na polanie blisko setkę ludzi, kobiety i mężczyzn. Większość stała z opu­szczonymi rękami, znalazło się wśród nich również kil­koro dzieci, które blade siedziały na ziemi, wystawiając buzie na ledwie dające się wyczuć promienie słońca.

Nadchodziła wiosna, lecz wcale jej się nie spieszyło. Dzieci pogryzały pączki brzozy, w ustach robiło się od te­go słodko, lecz przebudzone żołądki jeszcze natarczywiej domagały się jedzenia.

- Posłuchajcie, co mówi nasz miłościwy król, którym kieruje dobroć i mądrość! Słuchajcie, przyjaciele, przeczy­tam wam jego własne słowa!

Mężczyzna, noszący na silnym ciele całe, nie połatane ubranie, zaczął czytać. Zgromadzeni na polanie podnieśli na niego wzrok, stał na płaskim kamieniu dumny niczym Bóg, a zwój papieru trzymał w ręku jak sztandar. Ludzie nie wszy­stkie słowa rozumieli, ale on był cierpliwy i czytał powoli.

Zwinął wreszcie papier.

Umilkł.

Niebieskie oczy zdawały się rzucać wyzwanie każdej ze zgarbionych postaci.

Zszedł z kamienia, zbliżył się do tych, którzy stali na gołej ziemi w samych tylko drewniakach.

Nie był jednym z nich, przy błyszczących butach ze skóry widniały bowiem srebrne zapinki. Ale ręce miał tak samo silne jak oni, a umysł jasny, bo brzuchowi nie bra­kowało pożywienia.

- Wójt kłamie - oświadczył cicho Niels Kvithovud. - Wmawia wam, że podatek dzienny pobiera się z rozkazu króla. Twierdzi, że macie płacić, bo nasz kraj walczy o przetrwanie, każe wam składać ofiary dla naszego wład­cy i dla Boga, ale on łże.

Słuchacze stali nieruchomo z rozdziawionymi gębami. Tu i ówdzie zacisnęła się jakaś pięść.

Niels wtopił się w gromadę, kolejno zaglądając lu­dziom w oczy. Wyciągał do nich rękę, mocno ściskał.

Zanim zdążył podać dłoń wszystkim, przypieczętowując tym samym zmowę, gromada się powiększyła. Niels wrócił na swoje miejsce na kamieniu. Teraz wszyscy już czuli, że słońce grzeje.

- Nie będziemy się na to godzić! Pokażemy wójtowi, udowodnimy jego kłamstwa! Poborców podatkowych po­...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • grabaz.htw.pl
  •