[ Pobierz całość w formacie PDF ]

May Grethe Lerum

GRZECHY PRZESZŁOŚCIROZDZIAŁ I

Plebania Lyster, około dnia św. Wita 1711

Rany już zaczynały się goić, lecz Nadjana wciąż je­szcze musiała porządnie brać się w garść, by nie zwy­miotować na ich widok. Przypominały nieduże wrzo­dy; bała się, że choroba jest zakaźna. Jej mąż, o ponad dwadzieścia lat młodszy Justitian Revelin, jęknął cicho na posłaniu z najcieńszej bawełny i puchu.

- Odejdź, Nadjano, nie musisz tego robić. Dość tu przecież dziewek służących, które mogą się mną zająć... Ty nie będziesz...

- Och, cicho! Oczywiście, że będę! Jestem przecież twoją żoną, do diabła!

Słowa zabrzmiały ostro, lecz z jasnych oczu kobie­ty biła przemieszana ze strachem czułość.

Justitian przymknął oczy koloru piasku, westchnął ciężko. Przyjemnie było poczuć jej delikatne dłonie na obolałym ciele. Nawet teraz, kiedy leżał półżywy, wy­cieńczony gorączką i chorobą, nie przestawał myśleć o przyjemnościach, jakie wcześniej dawały mu te ręce.

Nadjana, ukochana jego. Jego opętanie. Jego żona. Tajemnicza Nadjana, gdzieś z daleka, ze Wschodu. Już kiedyś go wyleczyła, a wtedy choroba była jeszcze gro­źniejsza. Wówczas miał wrzody na duszy i rany w ser­cu. Fakt, że leżał pobity do nieprzytomności przez napastników, gdy go znalazła, był jedynie nieprzyjem­nym dodatkiem.

Nadjana.

Anioł!

I dziwka...

Justitiana przestało już to dręczyć, wydawało się ta­kie odległe. Tutaj, w maleńkiej wiosce w głębi zielone­go fiordu, nikomu do głowy by nawet nie wpadło, że piękna pastorowa była kiedyś właścicielką domu uciech. Nikt nie wiedział o Ogrodzie, nikt nie słyszał o czarnym hrabim, o przyjęciach urządzanych przez Nadjanę dla dworu ani o jej majątku podejrzanego po­chodzenia. A już na pewno nie przeszło to przez myśl jego ojcu, który od pierwszej chwili przygarnął Nadjanę do piersi.

Nareszcie wydaje się, że ojciec ma bodaj okruch ak­ceptacji dla swego beznadziejnego syna, pomyślał Justitian z goryczą.

To na pewno za sprawą jej pieniędzy. A może tego miękkiego, eleganckiego sposobu mówienia? Albo dzięki klejnotom, pięknym sukniom lub też serwisowi do herbaty z cieniutkiej porcelany...

Nadjana przybyła na plebanię niczym księżniczka. Justitianowi wciąż serce rosło z dumy, gdy uświada­miał sobie, że właśnie on ją tu sprowadził. Przyjechała jako jego świeżo poślubiona małżonka i nikt nie mógł podważyć dokumentów, wydanych przez najpierwszego królewskiego sędziego tuż przed ich wyjazdem z Kopenhagi. Wmówili wiosce, że Nadjana jest baro­nówną; bawił ją, i jego także, widok karków pochylo­nych w ukłonach i szuranie nogami.

- O czym myślisz? - spytała nagle, prostując się zwin­nym ruchem.

Pomimo swojego wieku Nadjana miała ciało spręży­ste niczym gałązka wierzby. Justitian nie wiedział, ile lat może sobie liczyć jego żona, lecz z fragmentów opowia­danych przez nią historii domyślał się, że czterdzieści, może czterdzieści pięć. Mniej więcej dwa razy starsza od niego. Nie rzucało się to w oczy, ponieważ zachowała młodzieńczą, gładką, delikatną skórę, a szczupłe ciało było z rodzaju tych, które rzadko starzeją się bez wdzię­ku. Justitian popatrzył na siebie, życie odcisnęło na nim swoje piętno. Ramiona, uda i piersi pokrywały blizny po napaści, jedna ręka lekko się trzęsła, twarz poorały zmarszczki, ślad wielu nieprzespanych nocy, spędzo­nych w pijackich norach i domach uciechy Kopenhagi. Włosy już zaczynały mu się przerzedzać, z dnia na dzień coraz bardziej przypominał swego starego ojca.

- I co, nie powiesz mi?

- Co? Ach, nie... Nic takiego... O niczym szczególnym.

- Powinieneś się przespać, Justitianie, a nie tylko leżeć tak i rozmyślać. Potrzebujesz nabrać sil, zaśnij teraz! Za jakiś czas przyjdę do ciebie, przyniosę ci coś do jedzenia.

Zniknęła. W izbie pozostał po niej tylko zapach. Niezwykły słodki aromat, który jakże często otaczał go w drodze do raju.

Justitian uśmiechnął się lekko. Nadjana otuliła go kocem, w czerwcowym upale już zaczął się pocić.

Powiadano, że pocenie jest zdrowe dla chorych, Justitian czuł, jak strumyczki potu spływają mu spod pach wzdłuż spodniej części ramienia niczym maleńkie łaskoczące rybki. Rany pod kolanami i wokół stawów łokciowych przestały mu już dokuczać. Ból głowy tak­że ustępował, cofał się niczym burzowe chmury, gdy słońce odzyskuje moc.

Nie umrze.

Bóg nie może być tak okrutny. Przecież teraz nare­szcie Justitian po raz pierwszy naprawdę cieszył się ży­ciem! Za każdym razem, gdy pozwalał przebłyskom dawnych wspomnień wedrzeć się do świadomości, jego ciało ogarniało lekkie drżenie. Wciąż zdarzało się, że bu­dził się w nocy zlany zimnym potem i krzykiem prote­stował przeciwko obrazowi ojca, pochylonego nad nim z rękami wzniesionymi do zadania ciosu. Ta przeraża­jąca twarz szaleńca, czarny płaszcz... Oczy płonące nie­nawiścią do jedynego syna.

Justitian zamierzał kiedyś wrócić i zabić ojca.

A teraz był tutaj, leżał w jego łóżku, wielkim rzeź­bionym małżeńskim łożu, które wcześniej dzieliło za­pewne z żonami pół tuzina duchownych. Stary Revelin unikał tego łóżka, lecz jakaś siła zdawała się przyciągać go ku niemu. Oddał je wreszcie jedynemu synowi na wygodne łoże boleści.

Ilekroć na wiodących na stryszek schodach rozlega­ły się ciężkie kroki ojca, Justitianowi zdawało się, że znów ma dziesięć lat. Mocniej zaciskał oczy, nie chciał do tego wracać, lecz myśli żyły własnym życiem. Obra­zy same przesuwały mu się przed oczami, jak gdyby choroba osłabiła go do tego stopnia, że nie był w sta­nie ich odgonić.

Ukryty za żywopłotem z dzikich róż siedział chło­piec z małym kotkiem. Obok chłopca leżała książka, trudna książka z biblioteki ojca. Napisał ją jeden z ulu­bionych przez pastora ludzi Kościoła; traktowała o obo­wiązkach dziecka względem Boga i rodziców, mówiła o grzechu pierworodnym i karaniu dziecka, niezbęd­nym, aby jego dusza pozostała pokorna i otwarta na Bo­że przykazania.

Chłopczyk uśmiechnął się do zielonych ślepków, pogłaskał kotka po łebku i z radością słuchał, jak czwo­ronożny przyjaciel po raz pierwszy odpowiada mu nie­śmiałym mruczeniem. Obaj zwinęli się w kłębek na słońcu, wokół nich unosił się zapach trawy i dzikich róż. Z łąk dobiegały wesołe nawoływania kosiarzy, w powietrzu na lekkich skrzydłach żeglowały mewy, wykrzykując w ten letni dzień swą szczególną radość. Kociak miękką łapką zamachnął się na grzywkę chłop­ca. Ostre pazurki wczepiły się w jasne włosy, chłopiec drgnął, gdy jeden sięgnął do jego nosa.

- Au! Przestań, Mons! Podrapałeś mnie! Kociak przekrzywił łebek, dziecku wydało się, że uśmiecha się szelmowsko, jakby chciał przeprosić za wyrządzoną krzywdę. Wspiął się po ramieniu chłopca i całą swą delikatną, kruchą miękkością przytulił do chudej szyi. Jakież to cudowne! Justitian rozkoszował się rzadko doświadczaną pieszczotą, przełknął ślinę, by zapanować nad nagłym ściskaniem w gardle.

- Ty jedyny mnie lubisz, Mons...

Zasnęli widać obaj na długo w trawie, bo oprawa za­mkniętej książki aż popękała w prażących promieniach słońca. Chłopiec tego nie zauważył, nie zauważył ni­czego, dopóki wyrwany nagle ze snu nie zorientował się, że zawisł gdzieś między niebem a ziemią. W uszach zahuczał grzmiący głos ojca, twarz owionął jego od­dech cuchnący siarką i żółcią. Nie zdążył się nawet przestraszyć, a już policzki zapiekły go od razów. Upadł na ziemię jak worek, rękami zasłaniając uszy, lecz ojciec zaraz je odsunął.

- Będziesz słuchał, jak do ciebie mówię, nikczemni­ku! Będziesz słuchał uszami i sercem!

Kot!

O dziwo, nie uciekł podczas całej tej szarpaniny, stał w odległości kilku metrów, nastawiając uszu i wolno poruszając ogonem.

Twarde słowa ojca uderzyły chłopca jak obuchem. Zachwiał się, lecz w duchu poprzysiągł sobie, że tym razem utrzyma się na nogach. Słowa były gorsze od cio­sów. Słowa rozszarpywały go na kawałki, pożerały mu wnętrzności, rozrywały go na strzępy.

- Ty przeklęty odmieńcu! Doprawdy, co za kara mnie spotkała, kara, z którą muszę żyć na co dzień! Pan wystawił mnie na próbę, nieustannie błagam go, by mnie oszczędził! Syn taki jak ty... To dla mnie więk­szy wstyd, niż gdybym ujrzał Adama wypędzonego z Raju! Pokażę jednak Panu, że jestem mu wierny, zdła­wię zło tkwiące w tobie, pomiocie lenistwa i głupoty!

Ciosy.

Słowa.

Obecność kotka była dla Justitiana pociechą. Wi­dział, że zielone ślepka podzielają jego nienawiść, czy­tał, że koty to niezwykłe zwierzęta, że posługują się ni­mi czarownice, rozmawiają z nimi. A może to prawda, może on sam rzeczywiście jest opętany? Może dlatego odczuwa taką przyjemność, kiedy kociak miękko zwi­ja mu się na kolanach? Teraz zwierzątko stało nieporuszone, nic sobie nie robiąc ze zła, od którego on, przerażony, kurczył się w sobie. Justitian był dumny z kotka, zazdrościł mu odwagi.

Ojciec umilkł.

W ciernistym żywopłocie nerwowo zaćwierkały ja­kieś ptaki.

Mężczyzna jednym ruchem dopadł kotka i skręcił mu kark.

Justitian widział, jak z zasnutych mgłą zielonych śle­pek uchodzi życie. Ciało zwierzęcia, ciśnięte przez pastora na ziemię, napięło się konwulsyjnie, tylne łapy je­szcze gorączkowo kopały, wystawiając ostre pazurki.

Justitian widział ostatnie drgnienie kociaka, zoba­czył krew cieknącą z różowego pyszczka.

- Dość już tej bezbożności, mój synu! Koniec z tym! Tak samo mógłbym skręcić kark i tobie! Gdyby taka była wola Boża, nie wahałbym się nawet przez chwilę. Bóg nakazał mi wypędzanie zła, utrzymywanie ludz­kich dusz w gorącej miłości do Niego i w pokorze. Po­wiedzie mi się to zadanie, nawet gdyby nas obu miało to kosztować życie.

Na miłość boską!

To szaleństwo.

Czysty obłęd.

Justitian zrozumiał to dopiero teraz, z dystansu, ze świadomością osoby dorosłej, ale wtedy... wtedy... Za­cisnął zęby, poczuł, że rozpalony do białości płomień wciąż żywej nienawiści zaczyna lizać mu serce. Nigdy nie wybaczy ojcu, nigdy! Nawet teraz, kiedy tak do­stojnie chodził po wsi i rozmawiał z jej najprzedniej­szymi mieszkańcami o sukcesie swego syna. Te słowa padły za późno. Ojcowska duma, za której odrobinę jeszcze przed kilkoma laty gotów był oddać życie... Te­raz była jedynie gorzką błazenadą, nie miała żadnego znaczenia. Ojciec stał mu się niemal obojętny.

Justitian otworzył oczy, zaczerwienione, pozbawio­ne blasku. Z dołu, z kuchni, dobiegał wesoły głos Nadjany. Zdążyła już podbić serca służby. Ona, najelegant­sza dama, jaką w życiu widzieli, rozmawiała z nimi jak człowiek z człowiekiem! Revelinowi się to nie podoba­ło, najwidoczniej jednak akceptował wszystkie poczy­nania synowej. Justitian uśmiechnął się, w kącikach ust go zapiekło.

Nadjana stała się kluczem do jego osobistego nieba.

Gdyby ojciec wiedział! Justitiana bawił widok suro­wego strażnika moralności podlizującego się i nadska­kującego swej pięknej synowej.

Nierządnicy z Ogrodu!

Tej, która otwierała swoje ciało dla setek mężczyzn...

Szkoda, że chyba nigdy się o tym nie dowie. Justitian miał wręcz ochotę wyjawić całą tajemnicę, wie­dział jednak, że nie uczyni tego Nadjanie, nie oczerni jej ani nie zrani, nawet dla rozkoszy, jaką napełniłby go widok gniewu i upokorzenia ojca.

Chyba Nadjana wraca.

Musiał widać na chwilę zasnąć...

- Stian? Stian? Nie śpisz, prawda?

- Nie, troszkę się tylko zdrzemnąłem. Lepiej się czuję.

- To dobrze - ucieszyła się, ale dostrzegł powątpiewa­nie w pięknych oczach. Były teraz przede wszystkim nie­bieskie, niczym letnie niebo przesłonięte mglistym we­lonem lekkich chmur, zapowiadających dobrą pogodę.

Podała mu słodkie, rozcieńczone wodą piwo, takie samo, jakim mieli częstować kosiarzy, gdy tydzień pra­cy dobiegnie końca. Jeden z licznych pomysłów Nadjany, na który Revelin, o dziwo, przyzwalająco poki­wał głową.

- Ojej! Rozlewasz. Daj, pomogę ci.

Pozwolił jej się poić, zatęsknił jednak za dniem, kie­dy znów stanie na nogi i będzie dla niej mężczyzną. Po­smutniał. Nadjana to zauważyła.

- Nadjano... Co ja ci zrobiłem... Że też wciągnąłem cię w tę niedolę... Przywykłaś do lepszego życia, nie po­winnaś być zamknięta tu, w tym ciasnym miejscu, ja­ko pielęgniarka chorego człowieka... Nie ty...

- Głupstwa, Justitianie!

- Nie, to prawda, ty jesteś niczym motyl, stworzo­ny, by fruwać po Ogrodzie...

- Wcale za tym nie tęsknię - oświadczyła. A w każdym razie nieczęsto, dodała w duchu. Choć życie ubóstwianej właścicielki Ogrodu miało również swoje dobre strony...

- Powinnaś siedzieć w pięknych salonach, razem ze szlachciankami jeść wiśnie smażone w cukrze, pozwalać się zabawiać wytwornym kawalerom, samemu królowi.

- Temu słabeuszowi, któremu daleko do wojowni­ka! - roześmiała się na pocieszenie. - Zostanę z tobą, Justitianie, jesteś moim pierwszym prawdziwym przy­jacielem, nie interesował cię przepych, potrzebowałeś mnie, i wcale nie tylko po to, by zabić kilka godzin...

- Tak - odparł schrypniętym głosem. - Potrzebowa­łem cię i winien ci jestem życie.

- A ja tobie - odrzekła łagodnie Nadjana i ucałowa­ła jego wargi pomimo szpecących je ran.

Przysiadła na szerokim posłaniu obok męża, zarzu­ciła długie nogi na miękką pierzynę. Zapatrzyła się w baldachim nad łóżkiem.

- Niezwykłe łóżko, czy ono jest typowe dla norwe­skiej wsi?

- Nie, chyba nie. Stoi tu pewnie od dziesiątków lat. Nie wiem, kto kazał je zrobić, ale na pewno kolejne po­kolenia sług Pana spotykały się tu z życiem i śmiercią.

- I żądzą.

- Tak myślisz? Osobiście nie znam żadnego księdza, który czerpałby z tego radość. Tak mi się przynajmniej wydaje.

- Ja znam jednego - odparła wesoło, żartobliwie cią­gnąc go za włosy.

- Ach, tak, o nim już prawie zapomniałem. - Justitian odpowiedział jej lekkim uśmiechem.

Wciąż nie mógł przywyknąć do myśli, że sam został pastorem. Okres spędzony w przestronnych, wysokich salach wśród najlepszych teologów Kopenhagi zdawał się jedynie snem. Pamiętał przyjaciół, okazały kościół św. Mikołaja, gdzie zwykle studenci gromadzili się na nabożeństwa. Stali jeden koło drugiego pod wysokim sklepieniem, pocąc się ze strachu na myśl, że i oni bę­dą kiedyś wygłaszać nieporadne kazania.

Justitian nie przeszedł tej drogi do końca, pobłądził i runął w przepaść. Ostatni czas, zamiast wśród ścian świątyni i sal wykładowych, spędził w knajpach i ryn­sztokach. Utracił szansę na sutannę i kryzę, postano­wiwszy, że mroczne przepowiednie ojca dotyczące je­go przyszłości równie dobrze mogą się spełnić. Lecz Nadjana i to załatwiła, zdobyła papiery, uporządkowa­ła całą sprawę. Kiedy wyjeżdżali, pergamin z uroczystą pieczęcią spoczywał bezpiecznie w przegródce kufra Justitiana. Był pastorem.

Miał jak najlepsze referencje. A w kieszeni niemal pewną posadę na miejsce ojca. Ojciec, choć był już sta­rym człowiekiem, wciąż trwał u steru swej solidnej pa­rafii, wciąż to on najbardziej się liczył. Wciąż starał się zdobyć jeszcze więcej ziemi, wycisnąć z chłopów bo­gatsze ofiarne dary.

Przyjdzie jednak czas, gdy nawet wszechmocny Revelin zacznie więdnąć. Justitianowi dana będzie radość wykopania dołu na trzy szpadle, grobu ojca.

Jeśli sam tego dożyje.

Nadjana wyniosła miskę z wodą po myciu za węgieł obory i wylała ją do dołu. To było nieczyste miejsce, zakopywano tu zwierzęta, które zdechły z niewiadomych powodów, czy też resztki po narodzinach cieląt. Spieczona, wyschnięta ziemia natychmiast wchłonęła wodę. Oby i choroba zniknęła w taki sposób, pomyśla­ła Nadjana. Pomimo gorąca zadrżała, ramiona pokry­ły się szpecącą je gęsią skórką. Choroba Justitiana ogro­mnie ją niepokoiła. Nadjana widziała w życiu niejedną biedę, zetknęła się z chorobami i paskudnymi ranami; zawsze na taki widok drżała, zawsze odwracała głowę i uciekała, teraz jednak musiała patrzeć niedoli prosto w twarz. W twarz swego męża. Kto by przypuścił, że taki żywotny mężczyzna jak Justitian spocznie na ło­żu boleści? Wylizał się wszak z naprawdę strasznych obrażeń! A życie, jakie wiódł wśród francowatych dzi­wek i najpospolitszych szumowin z królewskiego mia­sta, z pewnością złamałoby większość innych.

Serce Nadjany uderzyło mocniej.

Wyprostowała się, postawiła miskę. Stopy poniosły ją wąską, wydeptaną przez owce ścieżką pod górę w stronę zagajnika. Stąd roztaczał się piękny widok na fiord i na wieś. Po przeciwnej stronie wznosiły się stro­me zbocza. Nie mogła się do nich przyzwyczaić. I za każdym razem z takim samym zaskoczeniem patrzyła na maleńką zagrodę wysoko, wysoko ponad urwi­skiem. Że też ludzie mogą tak mieszkać!

Wieś wydawała jej się groźna. Góry były tu za potęż­ne. Natura zbyt majestatyczna, woda za bardzo zielona.

Musiała jednak przyznać, że okolica nie pozbawio­na jest osobliwego, dzikiego piękna. Tajemniczego, za­klętego, wręcz mistycznego. Jedyne, z czym mogła po­równać ogarniające ją tu uczucie, to dawne wrażenia wywołane widokiem dzikich formacji skalnych wy­brzeża Helgelandu. Wówczas myślała tak samo: te...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • grabaz.htw.pl
  •