[ Pobierz całość w formacie PDF ]

May Grethe Lerum

DROGI PRZEZ MORZEROZDZIAŁ I

List dotarł do nich niczym posłaniec z zaświa­tów wieczorem w dniu świętego Kolbjorna roku pańskiego 1689.

Randar przysiadł akurat na okrągłym kamieniu ponad zagrodą. Patrzył na fiord, lecz nie dostrzegał piękna krajobrazu.

Nastał czas kwitnienia, od czeremchy rosnącej za jego plecami unosił się aromat wprawiający go w stan bliski odurzenia. Randar trwał nieruchomo zgięty wpół, zapadnięty w sobie jak starzec. W czar­nych włosach pojawiło się więcej siwych pasm, kontrast był tak wielki jak w grzywie fiordynga, norweskiego konika.

Oczy lśniły mu jak u dziecka, które lada moment wybuchnie płaczem. Ale dawno nie widziano, by Randar Meisterplass uronił choćby jedną łzę.

Długi czas upłynął, odkąd odebrano mu Marię.

Wkrótce miną dwa lata.

Dni łatwo dawały się policzyć, nie potrzebował ich zaznaczać, rzezając kreski w drewnie.

Wystarczyło obserwować, jak rośnie mała córeczka, urodzona zaledwie na kilka dni przed tym, gdy przyszli po jej matkę.

Mario, Mario...

Jak mogli oderwać cię ode mnie, oskarżyć o stra­szne czyny? Potworny spisek, demonstracja siły ze strony tego niezaspokojonego księdza z Lyster.

Pożądał Marii.

Gdy go odrzuciła, wykorzystał wszelkie dostępne mu sposoby i powiązania, by jak pospolitej ladacz­nicy odebrać dach nad głową i ziemię. To jednak mu nie wystarczyło. Jeszcze raz pozbawił ją domu, rzu­cił do stóp inkwizytorom i sędziom. Czarownica, wiedźma.

Randar nie bardzo już wiedział, czy winien jest wdzięczność chorowitej pastorowej, która w koń­cu odważyła się zaprotestować przeciwko intry­gom swego męża i uratowała Marię od śmierci na stosie. Świętej pamięci Cecilia odnalazła wreszcie spokój, oddając życie w połogu.

Ale ja widać żyję dalej, myślał Randar ze zdzi­wieniem, nie odczuwając przy tym żadnej radości. Coraz częściej nachodziło go pragnienie, by zasnąć raz na zawsze i w długim śnie spotkać ukochaną.

Nie miał nawet pewności, czy Maria jeszcze cho­dzi po tej ziemi. Jedyne, czego się dowiedział po długiej zimie, którą spędziła w bergeńskiej twier­dzy, to że zesłano ją na Północ. Do obozu rybac­kiego, gdzie więziono dziwki i złodziejki, wyklęte kobiety z najgorszych dzielnic miasta, i podejrzane o zabójstwo, których winy nie udało się w pełni udowodnić.

Takie, których chciano się pozbyć na zawsze. Z rybackich obozów pracy żadna nie wracała do domu. Randar, kiedy jeszcze sprawował funkcję kata, nie raz widział kobiety wybuchające histerycz­nym płaczem na wieść, że karę śmierci zamieniono im na zesłanie do obozu. Po stokroć wolały zam­knięcie w domu poprawczym, a nawet w zimnym lochu twierdzy w Bergen czy w piwnicy zagrody lensmana.

I w takie właśnie miejsce zesłano Marię.

Nie mijał ani jeden wieczór, by Randar nie wpa­trywał się w gwiazdy na niebie i stale zmieniający się księżyc. Czy mogły mu powiedzieć, że i ona w tej właśnie chwili ogląda to samo? Czy jej oczy jaśniały dawnym żywym błękitem, czy też zgasły jak Gwiazda Polarna o świcie?

Jedyną pociechą było mu dziecko, lecz córeczka, wystraszona melancholią ojca, uciekała od smutku. Miała wszak Gjertrud, wierną Gjertrud. Gjertrud, która potrafiła poświęcić cały dzień na przygoto­wanie posiłku, byle tylko sprawić Randarowi przy­jemność. Biedaczka, gotowa się zamęczyć. I tak rzadko mogła w podzięce spodziewać się uśmiechu. Randar wiedział, jak bardzo jej na tym zależy.

Zależało jej także na czymś więcej, lecz była zbyt delikatna, by umizgać się do pogrążonego w żało­bie mężczyzny. Wciąż pozostawał wszak mężem jej jedynej przyjaciółki. Gjertrud zawdzięczała Marii życie, miała więc zarzucać sieci na jej małżonka, podczas gdy Maria cierpiała w niewoli?

Nie, na coś podobnego Gjertrud nigdy by się nie poważyła. Wystarczało jej, że zastąpiła Marię dziec­ku, zajmowała się nim z czułością, na jaką tylko może liczyć niemowlę. Czesała lśniące, czarne wło­ski, świadczące o udziale Randara w spłodzeniu tego malutkiego człowieka, odpowiadała na mądre spojrzenie niebieskich oczu, jakie dorosłemu może posłać tylko noworodek.

Randar nazywał córeczkę po prostu Maryjką, małą Marją, a kiedy nadszedł dzień chrztu, sam za­niósł dziecko do kościoła i na chłodne pytanie pa­stora odparł mocnym, zdecydowanym tonem:

Marja Meisterplass.

W sierpniu miała skończyć dwa lata.

I nawet przez mgłę nie pamiętała matki.

Randar wieczorami często siadywał na kamieniu, zapatrzony w szlak wiodący środkiem fiordu. Nie­kiedy przed jego oczyma przesuwały się małe łodzie wiosłowe, wiozące do Sogndalsfjaeren ludzi i ładu­nek. Zdarzało się, że czasem na gładkich wodach za­toki w czerwcowym upale kołysały się większe stat­ki. Randar szczerze pragnął, by wreszcie wychynął zza cypla znajomy czarny fjerding. Ole - Miedziak, je­go jedyny przyjaciel. Jedyny człowiek, do którego mógł się zwrócić w owym mrocznym okresie, kiedy to wiódł życie wyklętego, nieczystego. Był katem. Ale ten czas już minął, i to także zawdzięczał Marii. Każ­da odrobina szczęścia, jakiej zaznał w życiu to jej za­sługa. Był zaledwie chłopaczkiem, podążającym śla­dem przybranego ojca, gdy przybyła do nich Liv z tłumoczkiem, który nazywała Marią, przy piersi...

Całe życie, uświadomił sobie zdumiony Randar. Całe życie powitań i rozstań, kolejnych powitań i kolejnych rozstań... Jakże mocno pragnął uwie­rzyć, że tamto pożegnanie nie było ostatnie!

Fiordem płynął jakiś statek.

Nie był to fjerding Olego, na pewno.

Spory statek, miał dobre żagle, lecz przy braku wiatru załoga zmuszona była zasiąść do wioseł, dwóch albo nawet i trzech par!

Nigdy wcześniej go nie widział.

Ocknął się, zmrużył oczy od słońca, w którego blasku wolno posuwał się statek. Czerwony ka­dłub! A na szczytach masztów i krawędziach bur­ty pięknie błyszczą złocenia!

Wspaniała szkuta!

Randar śledził jej kurs wzrokiem, nie mogąc się nadziwić, czego taki statek szuka nad fiordem. Po­ra wiosennego targu dawno już przecież minęła, wszyscy teraz, zajęci sianokosami, pocili się na po­lach. Zagrody prawie całkiem opustoszały z kobiet, które przeniosły się na letnie pastwiska.

Może statek wiezie gości na lato do któregoś ze szlacheckich rodów z wioski? A może to ten prze­klęty pastor ma tak wspaniałych przyjaciół?

Obserwował, jak szkuta, zmagając się z wodą, zmienia kurs. Na pokładzie dostrzegł błysk meta­lu. Broń? Niemożliwe, po cóż by ktoś płynął fior­dem z bronią?

Z zaskoczenia dech zaparło mu w piersiach, gdy spostrzegł, że statek bierze kurs na Meisterplassen. Zagroda leżała wśród usypisk głazów po niewłaści­wej stronie fiordu; w pobliżu domostwa kata nie mieszkał nikt inny.

Najpewniej jakaś pomyłka. Miał ochotę wstać i pobiec na dół do Gjertrud i Sunnivy, zajmujących się pokrzywami, które ściął przed południem, lecz nogi nie chciały go usłuchać, tkwił na kamieniu jak sparaliżowany.

Dziewczęta, jak się zaraz okazało, same dostrze­gły statek, Sunniva wołała coś do niego jasnym, mocnym głosem. Starsza córka Marii stanowiła za­skakującą mieszankę skrytości i impulsywności.

Randar patrzył, jak załoga spuszcza na wodę lek­ką łódź, szkuta znalazła się już tak blisko, że mógł policzyć ludzi na pokładzie. Czterech stało przy burcie, powoli opuszczając szalupę z siedzącym w niej człowiekiem, ubranym w połyskliwy niebie­ski strój. Złociste włosy lśniły w blasku słońca. U rękawów miał koronkowe mankiety, nosił też długie, błyszczące czarne buty.

Ciało Randara ocknęło się do życia, ze zdumie­wającą sprężystością poderwał się na nogi i czym prędzej pospieszył do pomostu. Teraz nikt już nie wziąłby go za starca. Prawdę powiedziawszy, trzy­mał się znakomicie jak na swój piąty krzyżyk.

- Randar Meisterplass?

Mężczyzna w łodzi już kilka metrów od brzegu odłożył wiosła i uprzejmie się skłonił.

- A kto pyta? I z jaką sprawą przybywacie, mój panie?

- Jestem Adrian Muld i przywożę dla ciebie list.

- List? - Randar zadrżał; nigdy w życiu nie otrzy­mał żadnego listu. Nie umiał też go przeczytać.

Przybysz dopływał już do lądu i Randar wreszcie opamiętał się na tyle, by pomóc mu dobić do po­mostu. Wyciągnął szorstką dłoń i popatrzył młode­mu człowiekowi prosto w oczy.

- Przybywam z Północy - oznajmił Muld po pro­stu i Randar w jednej chwili już wiedział, kto przy­syła list. Serce podskoczyło mu w piersi, musiał z całych sił wziąć się w garść, by nie okazać prze­mieszanej z bólem radości.

- Od Marii - szepnął.

Młodzieniec, przyglądający się uważnie jego twa­rzy, skinął głową.

- Dziękuję... panie Muld... Czy... czyją spotkaliście?

- Owszem, spotkałem. Przywożę wam jej najgo­rętsze pozdrowienia. Maria miewa się dobrze, lecz bardzo cierpi z powodu rozłąki z ukochanymi, których zostawiła w domu.

Randar z trudem przełknął ślinę. Na usta cisnę­ło się tysiąc pytań, ale nie wiedział, od czego za­cząć. Adrian Muld przez ramię zerknął na statek, unoszący się nieruchomo na gładkiej niebieskiej wodzie.

- Proszę nie odchodzić... Mam nadzieję, że nie odmówicie łyka piwa... a może skromnego poczę­stunku...

Randar miał nieprzepartą ochotę pogładzić kształt­ne dłonie młodzieńca; być może dotykały Marii, mo­że wciąż zostało na nich jej wspomnienie.

Adrian skinął głową, z podziękowaniem przyjął zaproszenie.

Randar nie bez wstydu zaprowadził go do swej skromnej chaty, chociaż w porównaniu z chałupą, w której sam tutaj wyrósł, mogła się ona wydawać prawdziwie pańskim dworem. Własnymi rękoma wyrzeźbił piękne meble stojące teraz pod ścianami i dekoracje zdobiące futryny przy drzwiach. Adrian podziwiał jego kunszt, chwalił zgrabne linie i mo­tywy wyrzezane w drewnie.

- Widzę, że jesteś utalentowanym człowiekiem.

Nadzwyczajnie utalentowanym, prawdziwym ge­niuszem rylca...

Wzrok Adriana padł na dłonie Randara, którym brakowało kilku palców.

- Nieprawdopodobne! - dodał z uznaniem.

Randar przedstawił Gjertrud, starszą córkę Ma­rii, Sunnivę Mogensdatter, i Maryjkę. Malutka śmia­ło zadarła głowę i wbiła oczy w obcego przybysza.

- Ładny pan - stwierdziła i obróciwszy się na pię­cie, uciekła.

Zaraz jednak wróciła, małe paluszki złapały za pochwę szpady, którą Adrian oparł o krzesło. W złoconej skórze najlepszego gatunku błyszczały czerwone i zielone kamienie.

- Daj Maji!

Randar zawstydził się śmiałością dziecka, skinął na Gjertrud, by zabrała dziewczynkę.

Ale Adrian wziął Maryjkę na kolana i zaczął cze­goś szukać w kieszeniach. Wreszcie wyjął nieduże lustereczko oprawne w śliczną ramkę ze srebra.

- To dla ciebie, maleńka. Za to, że jesteś tak po­dobna do swojej matki.

Randar poczuł ukłucie w piersi. Co to ma znaczyć?

Sunniva zacisnęła powieki.

Adrian zauważył jej reakcję i zaraz odpiął ko­ronkowy kołnierz, który nosił pod dwurzędową kurtką.

- A to pamiątka dla ciebie, panienko Sunnivo, je­śli wolno mi coś ofiarować. Musicie zrozumieć, wi­nien jestem ogromną wdzięczność waszej matce...

Usłyszeli wreszcie niezwykłą historię Adriana. O kobiecie, którą jeszcze jako chłopiec spotkał daleko na Północy, o kobiecie, którą, pomimo że zo­stała skazana za nieuczciwość i kradzież, pokochał pierwszą, gorącą młodzieńczą miłością. Bardzo krótko cieszył się jej towarzystwem, bo statek pręd­ko musiał opuście wybrzeże Norwegii.

- Obiecałem jednak, że wrócę, gdy czas jej kary dobiegnie końca. Owszem, dochodziły mnie słuchy, że nikt żywy nie opuszcza takich miejsc jak tamto, musicie jednak wiedzieć, że wprawdzie bardzo doku­cza im tam głód i zimno, to jednak najsilniejsze mo­gą przeżyć. A moja ukochana była silna... Cóż, mija­ły lata i pewnego dnia nadszedł czas, by po nią poje­chać. Potraficie sobie pewnie wyobrazić, jak wielki smutek mnie ogarnął, gdy dowiedziałem się, że jej już nie ma. Nie zniosła rozstania, trochę... pomieszało jej się w głowie. Tak w każdym razie mi mówiono. Spo­tkałem tam natomiast dwie niezwykłe kobiety. Jed­ną z nich była twoja Maria... - Adrian uśmiechnął się do Randara. - Drugą była Kristina, moja córka! - podjął po chwili, a jego twarz rozjaśniła się czułością. - Winien jestem wdzięczność Marii za to, że mała przeżyła, i za to, że wśród tej nędzy i okropności na wyspie wyrosła na tak zrównoważone i normalne dziecko. Teraz chyba już rozumiecie...?

Pokiwali głowami, uwierzyli w tę nieprawdopo­dobną historię, rodem jak z baśni. Po cóż miałby przywozić im podarki i kłamać przy tym?

Wreszcie Adrian wyciągnął pożółkły, ciasno zro­lowany zwój skóry, solidnie obwiązany sznurkiem.

- To dla ciebie, Randarze, dla was wszystkich. Sunniva bez wahania wyciągnęła rękę. Jedynie ona umiała dobrze czytać.

Skjoervoer, koniec kwietnia 1689

Moi najdrożsi, wytęsknieni!

Ślę Wam ten list, pragnąc, abyście znaleźli w nim pociechę i ukojenie. W każdej godzinie moje myśli są przy Was i wiem, że Wy także musicie znosić tro­skę i niepokój o mój los, który dotknął nas wszyst­kich. Błagam, nie smućcie się zbyt mocno. Świado­mość, że przeze mnie tak cierpicie, przyprawi mnie o jeszcze większy ból. Przez wzgląd na mnie opie­kujcie się i radujcie sobą nawzajem, a ja przyrze­kam, że będę o siebie dbać i wystrzegać się zła tak, jak tylko to możliwe w tym miejscu. Nie będę Was oszukiwać, nie mam Was za głupców, którzy nie po­trafią pojąć, jak trudne mogą być moje powszednie dni. Dotychczas jednak mojemu życiu nie groziło niebezpieczeństwo. Rzadko dokucza mi głód, naj­gorsza jest ciemność i ta długa zima. Wiele kobiet nie jest w stanie jej przetrzymać, nie potrafią się tro­szczyć o własne zdrowie, a często brakuje im nawet pary butów, chroniących przed mrozem...

Sunniva zrobiła przerwę, zwilżyła usta. Przesta­ła się spieszyć, starannie odczytywała każde słowo z długiej opowieści matki. Pozostali słuchali w mil­czeniu, przed ich oczami rysował się samotny szkier. Przez głos Sunnivy przebijał głos Marii, w zadziwiający sposób przeniesiony do nich na zwojach papieru.

Randar nie śmiał płakać, bał się nawet drgnąć w obawie, że całe ciało w jednej chwili mu zwiot­czeje. Strasznie było słuchać relacji Marii z jej ży­cia na Północy, lecz jednocześnie rosła w nim radość, wiedział wszak, że Maria żyje i mimo wszy­stko dobrze się miewa. Tak, jego Maria jest silna!

...nie mam nic więcej do opowiedzenia o moim Życiu tutaj i kończę tę część listu, śląc Wam ciepłe myśli.

Jak widzicie, są tu jeszcze cztery inne listy, po jednym dla każdego z Was. Maleńkiej dajcie jej list w dniu, w którym pozna sztukę składania liter.

Kochana Sunnivo, naucz jej siostrzyczkę. I wypeł­nij obietnicę, którą złożyłam Gjertrud A ty, Randa­rze... przyłóż swój list do serca i noś go przy tej pier­si, do której tak bardzo pragnęłabym przylgnąć. Pewnego dnia spotkasz kogoś, komu zaufasz na ty­le, byś pozwolił mu odczytać moje słowa przezna­czone dla Ciebie. Wiem, że Adrian jest człowiekiem godnym zaufania, lecz znam Cię na tyle, ukochany, by wiedzieć, jak trudne może być dla Ciebie odsło­nięcie twarzy przed nieznajomym.

Żyjcie dobrze, najmilsi, i niech nie opuszcza Was odwaga. Nie utraciłam nadziei, że spotkam Was je­szcze tu na ziemi, i co wieczór modlę się do Naj­świętszej Matki o tę łaskę. Wy również się módlcie, strzeżcie też miłości, kochajcie się nawzajem i bądźcie razem. Przekażcie moje pozdrowienie przyjaciołom z wioski, Eyliffowi lensmanowi i je­go domownikom i wszystkim innym, którzy je­szcze dobrze o mnie myślą.

Postaram się przesłać Wam więcej listów, lecz to może być trudne. Tak bardzo pragnę Was ujrzeć, usłyszeć Wasze głosy! Ponieważ jednak to niemoż­liwe, bardzo ucieszą mnie jakieś wieści. Wiem, że mogą upłynąć lata, zanim Adrian znów zawita w te okolice, lecz sądzę, że nie zapomni o swojej Kristi­nie. Prześlij wraz Z nim kilka słów, Sunnivo. I mo­że lok włosów malutkiej... A ty, Randarze, może miałbyś coś dla mnie, choćby skrawek koszuli, w której zdołam wyczuć Twoją bliskość?

Od Gjertrud chciałabym dostać jedno z jej wspa­niałych pszennych ciastek, ale wiem, że przy tak da­lekiej podróży to próżna prośba. Przyślij mi raczej woreczek pachnących ziół z Meisterplassen, abym mogła schować go w posłaniu i zasypiać wśród za­pachu domu.

Niech Bóg...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • grabaz.htw.pl
  •