[ Pobierz całość w formacie PDF ]

May Grethe Lerum

ZESŁANIEROZDZIAŁ I

Lyster, czerwiec 1687

W czerwcowym upale położony nad fiordem du­ży kościół z białego kamienia pozostawał przyje­mnie chłodny.

Ludzie spuścili głowy, zwrócili twarze ku solidnej drewnianej podłodze, słowa płynące z ambony sie­kły pochylone karki niczym bat.

Proboszcz wygłaszał jedno ze swych najbardziej grzmiących kazań, a to znaczyło wcale niemało. Nig­dy chyba jednak głos żadnego pastora nie cuchnął tak intensywnie siarką, nigdy nie wypowiadano sło­wa Pańskiego z takim gniewem i potępieniem.

Nastały nowe czasy.

Za starego Mogensa... Z radością niemal witano na kazalnicy odzianego w czerń duszpasterza. Mogens był niezwykłym mówcą. Jego ciepły, żywy głos wznosił się i opadał niczym potężne tchnienie Boga, napełniając serca poczuciem bezpieczeństwa i spokojem. Nie miał litości, szczególnie dla złodziejstwa i braku miłości, na­kazywał ludziom ciężką pracę, wieczną służbę, szacu­nek dla siebie nawzajem i dla Boga. Nauczał też, że Pan w swojej łasce na pewno odpuści im drobne przewinie­nia, jeśli tylko okażą skruchę i nie będą więcej grzeszyć. A w każdym razie nie popełnią tego samego grzechu.

Lecz Czarny Mons już odszedł, taka była smutna rzeczywistość. Leżał teraz w swej wspaniałej trum­nie pod tą samą posadzką kościoła, po której oni stą­pali. Zdarzało się, że dzieci przenikał dreszcz na myśl o zwłokach spoczywających tuż pod ich stopa­mi; z wypiekami na twarzy wyobrażały sobie pra­dawną kryptę, migoczące płomienie oświetlające zszarzałe mury, ciężki zapach, który tam na dole za­wsze wydawał się duszący...

A dorośli w późne zimowe wieczory opowiadali so­bie o tajemniczych zjawach widywanych w okolicach kościoła, o nie mogącej zaznać spokoju postaci w księ­żej sutannie. A jeśli ktokolwiek zdołał powstać z grobu, to jedynie Mogens. Znał nie tylko słowo Boże, nigdy wszak nie taił, jakie skarby trzyma w swoich skrytkach. Wielu mieszkańców wioski na własne oczy widziało, jak wypędzał diabła z ciała pewnej dziewczyny, a nie­którzy całym sercem wierzyli w historię o niepokor­nym parobku, który chciał nastraszyć proboszcza i sam zapadł się pod ziemię. To Mogens sprawił, że zie­mia się rozstąpiła i pochłonęła nieusłuchanego chłopa­ka, w miękkiej glebie przy zachodnim narożniku ko­ścioła wciąż widniało zagłębienie.

No” i Maria.

Piękna, dobra pastorowa.

Mądra, ale trochę dziwna i przerażająca całą tą swoją mądrością. Umiała czytać. Potrafiła uzdrawiać chorych. W dużym, długim budynku nieopodal ko­ścioła założyła nawet lecznicę, prawdziwy szpital, równie wspaniały jak te prowadzone niegdyś przez mnichów w Bergen! Pomieszczenia, choć nie były tak wielkie, to jednak zawsze ciepłe, a drzwi nigdy nie zamykano przed naprawdę cierpiącymi.

Teraz budynek stał pusty.

Maria odeszła.

Mimo wszystko nie była żoną pastora. Stary Mo­gens oszukiwał ich, a być może i ją. To małżeństwo nigdy nie zostało formalnie zawarte, nigdy nie wpi­sane do ksiąg parafialnych. A świadkowie? Kto wie, jakimi środkami się posłużył, by ich zmylić? Teraz i tak już nie żyli i nie mogli nic dodać ani ująć, gdy pisarz na żądanie pana Revelina i Cecilii wykreślił Marię jako małżonkę pastora ze swych protokołów.

Maria była tylko nałożnicą. Dziwką, taką jak te, któ­re proboszcz Revelin opisywał w gniewnych słowach.

Niezwykle zaczęły go zajmować kwestie ciele­snych pragnień i grzesznego pożądania! Stał na am­bonie poczerwieniały na twarzy, jasne włosy barwy piasku sterczały na wszystkie strony, wymachiwał chudymi rękami, jak gdyby walczył z niewidzialnym rojem much.

- Strzeżcie się! - grzmiał. - Strzeżcie się, wy, Boże owieczki, wąż bowiem skrywa się między wami! Ko­bieta jest niczym pogański wizerunek bożka, piękna na zewnątrz, lecz pełna padlinożernej gadziny, nie­czystego robactwa i niebezpiecznych trucizn. Wiedzie was na pokuszenie swoim ciałem, ponętnymi piersia­mi, pozwala wam posmakować słodkiego wina grze­chu, chwyta was piekielnym lepkim uściskiem...

Wierni niemal jednocześnie przenieśli ciężar ciała na drugą nogę, gromada ludzka zafalowała, a potem znów znieruchomiała. Nieliczni tylko siedzieli na ławkach i w lożach wzdłuż ścian. Promienie słonecz­ne sączące się przez łukowato sklepione okna pada­ły na część zebranych i nawet w chłodnym kościele pot spływał z gołych głów. Wkrótce pastor mógł się przejrzeć w spoconych łysinach po męskiej stronie pod amboną.

Kazanie najwidoczniej miało się ku końcowi, wierni marzyli o chłodnym zsiadłym mleku i cia­steczkach, przygotowanych z pewnością na dzie­dzińcu plebanii. A może uda się posmakować świe­żo solonego i wędzonego mięsa?

Progi domostwa pana Revelina stały otworem dla wybranych mieszkańców wioski, gościł ich suto, wiedząc, że nie może być pewien ich dobrej woli.

Sprzeciwiali mu się już w czasie, gdy jeszcze za życia Mogensa puścił w ruch machinę oskarżeń prze­ciw Marii. Maria była ich aniołem, aniołem stróżem, nadzieją, kiedy wszystko inne zawiodło.

Poza tym Mogens jako przyjaciel mógł się bar­dziej przydać; gdy trzymali stronę proboszcza, wi­kary nie był w stanie im zaszkodzić. Nie powiodła się więc podjęta przez Revelina próba oskarżenia pięknej, znającej się na leczeniu kobiety o uprawia­nie czarów, nikt nie chciał świadczyć przeciw niej.

Po śmierci Mogensa jednak wieśniacy zrozumieli, że i pan Revelin ma potężnych przyjaciół. Teraz on został proboszczem i wraz z córką starego pastora u boku zdołał wygnać swego wroga z wioski. Nikt nie wiedział, dokąd wyruszyła Maria, lecz wielu słyszało o jej rodzinnym domu nad fiordem, o mrocznej, po­nurej zagrodzie, gdzie kat więził niegdyś jej matkę...

No cóż, skoro tak ma być, niech będzie. Życie ni­kogo nie rozpieszcza. Maria zaliczała się do gniew­nych, zbuntowanych, takich, co to chadzają własny­mi ścieżkami, i przyszło jej za to zapłacić. Oni zaś po raz kolejny zrozumieli, że opłaca się chylić gło­wę i ufać odwiecznym prawdom.

Miejsce kobiety jest przy dzieciach, na polu i w tylnej części kościoła. Pan Revelin, grzmiąc w ka­zaniu o niebezpiecznej kusicielce, jaką jest w istocie każda niewiasta, i o czeluści piekielnej, do której tra­fią, jeśli nie będą wystrzegać się grzesznych żądz, za­pewne miał rację.

Pogaduszki wokół stołów na dziedzińcu brzmiały ni­czym brzęczenie roju pszczół. Panie przywdziały naj­bardziej uroczyste stroje, co na ogół równało się czy­ściutkiej białej bluzce i spódnicy ze stanikiem z grana­towego bądź zielonego sukna, zasznurowanym lnianą wstążką lub, o wiele rzadziej, srebrnym łańcuszkiem. Na głowach tańczyły kolorowe chustki, a część dziew­cząt poprzestała na przepaskach. Wstążki, poruszane ła­godną morską bryzą, falowały w powietrzu, jakby da­jąc sygnał młodym chłopcom przy studni.

Żona proboszcza, blada pani Cecilia, przechadza­ła się między ludźmi, odrobinę zadzierając swój pro­sty, ostry nos. Na prawo i lewo rozdawała łaskawe skinienia głowy, ledwie dostrzegalnie ukłoniła się pi­sarzowi i lensmanowi, nieco wyraźniej bogatemu pułkownikowi z Flahammar.

Córka poprzedniego proboszcza została żoną no­wego pastora. Podczas długich lat spędzonych poza domem Cecilia poznała smak niepewności i upoko­rzenia. Sądzono, że jest w dobrych rękach u krew­nych w wielkim mieście, podczas gdy ona tułała się z kąta w kąt, samotna i uboga. Nie chciała więcej my­śleć o tamtych strasznych latach, o pogardzie, z jaką przyjęła ją daleka rodzina, o zalotnikach, dających do zrozumienia, jak marna jest jej pozycja.

Przysięgła sobie na pamięć swej matki, że kiedyś znów będzie opływać w dostatek. Los jednak ciężko ją doświadczał, musiała patrzeć, jak jej podeszły wie­kiem ojciec robi z siebie głupca, a później żeni się z tą Marią córką Liv.

Dla Cecilii pojawienie się Marii w jej rodzinnym domu stało się punktem zwrotnym w życiu. To wła­śnie wtedy zaczęło się źle dziać. Ojciec zupełnie przestał ją dostrzegać, bez przerwy tylko wychwalał swą wspaniałą uczennicę. Cecilia nie raz i nie dwa słyszała, jak matka cienkim głosem krzyczała na mę­ża, oskarżając go o nieczyste zamiary względem ubo­giej dziewczyny, którą przyjął pod swój dach.

Ojciec jednak z uporem stwierdzał tylko, że córka Liv będzie mogła zaspokoić swe pragnienie wiedzy, czerpiąc z jego studni. A żona powinna się wstydzić takich myśli! Czyż matka Marii nie ocaliła życia Ce­cilii? Zgoda na zamieszkanie Marii na plebanii i udo­stępnienie jej książek z bogatej biblioteki Mogensa to raczej skromna zapłata za taki uczynek.

Cecilia nie bardzo potrafiła sobie przypomnieć, kiedy zrodziła się w niej nienawiść. Gdy sięgnęła pa­mięcią wstecz, wracało wiele miłych wspomnień. Maria była z nimi, kiedy zmarła matka. Okazywała dobroć i troskliwość, jak gdyby już wtedy zamierza­ła coś przez to zyskać. Cecilia poczuła, że na myśl o Marii wciąż zaciskają się jej szczęki, i prędko od­pędziła od siebie jasne, pogodne obrazy. Życzliwość Marii wynikała ze złych pobudek, pani Cecilia za­wsze w tej kwestii zgadzała się z mężem. Wciąż pa­miętała paskudną kulę, która rosła jej w gardle za każdym razem, gdy przy obiadowym stole usiłowa­ła porozmawiać z ojcem, a on przerywał jej, mówiąc o tym, co tego dnia powiedziała czy też zrobiła jego mądra młodziutka uczennica. Cecilii zapadł w pa­mięć smutek, od którego nie potrafiła się uwolnić.

A kiedy życie obracało nią między ciężkimi młyń­skimi kołami głodu i upokorzenia, musiała znaleźć ko­goś, kogo mogłaby za to winić. Maria była najbliżej.

Maria skradła jej szczęście dzieciństwa, a później zajęła także miejsce jej matki. Potem rzuciła urok na całą wioskę i powrót pastorówny nie okazał się wca­le triumfem, jakiego się spodziewała.

A teraz jeszcze Maria, jakby chcąc zadać Cecilii ostateczny, śmiertelny cios, zarzuciła niewidzialne sieci na jej małżonka.

Cecilia wciąż pamiętała, jak w noc poślubną wy­krzykiwał to przeklęte imię, będące tak naprawdę rów­nież jej imieniem.

Zrozumiała też, z jasną jak kryształ świadomością niepewnej siebie kobiety, że nienawiść męża do Ma­rii przemieszana jest z namiętnością i ohydnym po­żądaniem.

Chyba tylko ona pojmowała, że jego przepojone goryczą kazania, których tak wiele wygłaszał, te do­tyczące grzechu i mocy kobiet, wszystkie bez różni­cy poświęcone są Marii.

Cecilię zapiekło w żołądku, nieprzyjemne uczucie pustki przypominało głód. Zdawała sobie sprawę, że mąż postanowił dalej ścigać Marię. Domyślała się opętania, jakie nim owładnęło, i miała świadomość, że minie ono dopiero w dniu, w którym Maria odej­dzie, umrze, zgnije.

Revelin dał się zwabić na wytyczoną przez żonę ścieżkę, skoncentrował się na tym jednym celu.

Potajemnie wynajął ludzi, by śledzili Marię, w ostatnim roku często przynosili mu nowiny o czarownicy. Cecilia wyciągała od męża wiadomości, orientowała się, że pozycja Marii jest teraz bardzo słaba. Wielu jej postępków nie zaakceptowałby ani sąd, ani Kościół. Żyła z katem w chałupie nad fior­dem, podobno wzywano ją na ting jako świadka w jakiejś sprawie o zabójstwo.

Cecilia dowiedziała się też, że Maria jest w ciąży.

Z tego właśnie powodu Revelin wstrzymał proces. Ciężarna, ze względu na nie narodzone dziecko, mo­gła uniknąć stosu.

Ale dziecko powinno się urodzić już w tych dniach, niedługo będą więc musieli czekać.

Wkrótce ją zabiorą, wtrącą do lochu i skażą na śmierć za uprawianie czarów.

A kiedy na tle błękitnego nieba buchnie płomień sto­su... Gdy w nosie zakręci swąd płonącego ciała Marii...

Wtedy Cecilia nareszcie poczuje się szczęśliwa. Małżonek powróci do jej łoża i będzie należeć tylko do niej.

Teraz jednak musi przechadzać się wśród prymi­tywnych wieśniaków i odgrywając rolę uprzejmej, po­kornej pastorowej, częstować ich kolejnym plackiem.

Napotkała wzrok męża, stojącego po przeciwnej stronie podwórza. Spoglądał martwo, bez wyrazu, patrzył jakby przez nią, jak gdyby zza jej pleców wy­łaniał się czyjś duch. I tak chyba właśnie było.

Pan Revelin, świeżo upieczony proboszcz Lyster, z rzadka sięgał po roznoszony poczęstunek: placki, chleb, mięso i słodkie jęczmienne ciastka.

Skupiał się raczej na pogawędkach z najbardziej znaczącymi mieszkańcami wioski. Kręcił się koło nich jak kot, to podlizując się i prawiąc komplemen­ty, to znów okazując władczość i surowość.

Ten sługa Pana niejedno miał oblicze.

Najlepiej czuł się wśród możnych, wśród ludzi bi­skupa, pisarzy i sędziów. Tęsknił za życiem poza wą­skim fiordem, lecz mimo wszystko zdawał sobie sprawę, że powinien się radować tą posadą. Czyż nie lepiej być wielkim wśród maluczkich niż małym między wielmożami?

Drażniło go, że jego potęga okazała się niewystar­czająca, by posłać Marię na stos. Podobne sprawy zda­rzały się wszak już wcześniej, córy Kościoła nie by­wały wcale mniej niebezpieczne od innych kobiet. No i przecież czarnoksięskie sztuki stawały się tym gro­źniejsze, im bliżej świętego stada Pana je uprawiano.

Tamtym razem jednak Mogens osobiście wypra­wił się do miasta, by przemówić w obronie żony. Czy podjął jeszcze inne kroki, tego Revelin nie wie­dział, lecz niezaprzeczalnie drzwi, niegdyś szeroko otwarte dla obecnego pastora, później przez wiele lat pozostawały przed nim zamknięte.

Mogens posiadł władzę, powtarzał w duchu Revelin i uśmiechał się dostojnie do wdowy po oficerze, choć miał ochotę zgrzytać zębami.

Kiedyś i ja mu dorównam. A ukochana przezeń nierządnica doświadczy tego na własnej skórze nie­długo, bardzo niedługo...

Jasny wieczór wyprawił ludzi, sytych wrażeń, plo­teczek i placków, do domu. Pastor udał się do swego pokoju na piętrze. Na wspaniałej plebanii wciąż da­wało się zauważyć ślady Marii, Revelin starannie je chronił i powstrzymywał żonę przed ich zacieraniem.

Gabinet, w którym Mogens i Maria jakże często przyjmowali parafian przy ogniu zawsze płonącym na kominku.

Sypialnia, gdzie Mogens wydał swe ostatnie tchnienie. Gdzie bez wątpienia obłapiali się, wiedze­ni grzesznymi zachciankami. Izba, której ściany wciąż pozostawały nasycone obezwładniającym po­żądaniem, przyciągała Revelina z nienaturalną wprost mocą. Za każdym razem, gdy popychał cięż­kie drzwi, jego ciało ogarniało drżenie, wahał się przed przekroczeniem progu, zawieszony na szyi ciężki krzyż kłuł i parzył przez gruby materiał księ­żego ubrania. Gdy tylko jednak przymykał oczy i wchodził do środka, czuł jej bliskość, wciągającą go niczym wir groźnej rzeki.

Napawał się myślą, że oto teraz jego ciało dotyka prześcieradeł otulających niegdyś ciało Marii. Lubił ów szczególny lekki zapach nieokreślonej słodyczy i kobiecości, zawisły w powietrzu pod belkowanym sufitem. Latem często stawał przy otworze okiennym, zapatrzony niewidzącym wzrokiem w ten sam widok, którym ona najpewniej radowała się wieczorami.

Wody fiordu, zabarwione na różowo od złocisto - czerwonego nieba.

Letni wiatr, ledwie wpadający do izby przez ma­łe okienko.

Brunatny gruby bal parapetu, naznaczony wyżło­bieniami, które pozostawiły pokolenia ludzi opiera­jących na nim ręce, gdy stali tak jak on, zapatrzeni.

Czarownica.

Musiała posiadać moc, której nawet on nie potra­fił się oprzeć.

Zadrwiła z niego, gdy zaproponował jej małżeń­stwo, odprawiła niczym natrętnego żebraka.

Jak mogła?

Uderzyła go, gdy pragnął szczerze wyznać swe uczucia dla niej. Nikt nigdy tak go nie ośmieszył. Revelin na samo wspomnienie zacisnął pięści. Jego chu­da twarz przypominała nieruchomą maskę, lecz za każdym razem, gdy oblicze i kształty Marii powra­cały do niego w myślach, w ciele zaczynały krążyć soki. Rzuciła na niego urok. Świadomość, że tak wła­śnie się stało, przynosiła mu ulgę, bo nie musiał się obwiniać o uleganie zwierzęcym żądzom. Bóg nie może karać swego sługi, skoro to najwyraźniej sam Szatan przysłał tu swą poplecznicę, by doprowadzi­ła go do szaleństwa.

Dlatego właśnie Revelin stale poddawał się żąda­niom ciała. W samotności sypialnego stryszku wy­czarowywał postać Marii, aż bliski był uwierzenia, że ona rzeczywiście pod nim leży.

Pocił się na stłamszonej pościeli, gniótł lekkie poduszki z kaczego puchu, uśmiechając się eksta­tycznie nad obrazem jej twarzy.

Wbijał swą męskość między rozgrzane, ściśnięte okrycia, bliski utraty przytomności rzucał się po łóż­ku w dzikiej, pełnej goryczy namiętności.

Pani Cecilia już w kilka tygodni po ślubie zaczęła sypiać w wydzielonej części saloniku. Miała tam swo­je królestwo, swój mały świat, pełen haftowanych poduszek i ślicznych makatek, najlepszy porcelano­wy serwis matki i srebrny dzbanek, z którego uwiel­biała nalewać sobie kawę. Pastora niepomiernie iryto­wała ta czynność, ów gorzki, drogi napój nie zaliczał się do darów Bożych, Revelin rozumiał jednak, że nie powinien nalegać, aby żona wyzbyła się także tego zwyczaju. Cecilia była rozhisteryzowaną, małostko­wą kobietą.

Zdawał sobie sprawę, że ona wie. Z początku ledwie starczało mu sił, by wytrzymywać jej drwiące spojrze­nie. Nie był w stanie wypełniać małżeńskich obowiąz­...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • grabaz.htw.pl
  •