[ Pobierz całość w formacie PDF ]

May Grethe Lerum

ZNACHORKAROZDZIAŁ I

Lyster, jesień 1651

Nad fiordem wciąż zalegała gęsta szara mgła, gdy pięciu mężczyzn rozpoczęło wspinaczkę ku Bergaheim. Niedużą płaskodenną łódź do żeglugi śródlądowej, jak i większy fjerding, przycumowano do starych bali nad wodą. Na dnie większej łodzi ułożono grube deski, najpierw poprzecznie, później wzdłuż. Obie środkowe ławki tego dnia usunięto.

Fjerding wprawdzie przystosowany był do przewozu wszelkiego rodzaju ładunków, ale jako jedynego we wsi używano go do transportu zwłok. Ole Seiderstad gwizdał na, jak mówił, babskie gadanie, bo takie zlecenia przynosiły mu pewien dochód. Ludziska we wsi żegnali się znakiem krzyża, a Ole chwalił się miarkami ziarna i koszami jaj przynoszonymi do domu.

- Ci, których wożę, nigdy się nie skarżą - burczał zwykle, gdy ktoś wiedziony zazdrością lub strachem wyrzucał mu jego zajęcie. Do pracy, której nikt inny nie wykonałby ze szczególną radością, Ole podchodził obojętnie. Łódź, niegdyś brunatną od żywicy, przemalował, jakby na znak protestu, na czarno.

Czy to prawda, że zwłoki na pokładzie ściągają na łódź nieszczęście?

Nie, dla Olego śmierć nie znaczyła nic więcej niż przewóz suszonych ryb, kóz czy liściastych gałęzi. Dzięki niej miał też z czego żyć, trudno wprawdzie mówić o dostatku, ale od czasu do czasu trafił się pęczek suszonych śledzi, dzban piwa czy mendel jaj. Ole pogodził się z tym, że dla położonych nad fiordem wiosek jego czarna łódź stała się ponurym znakiem niczym kruk zwiastującym śmierć, symbolem przemijania. Sam Ole w miarę upływu lat jakby także czerniał i zarastał, gęste włosy wcale nie siwiały, a broda rosła bujnie jak u młodzieńca. Między mocno zarysowanymi szczękami ledwo dawało się dostrzec wąskie usta. Oczy zmieniały kolor w zależności od barwy wody, jednego dnia były szare, innego ciemnoniebieskie, a kiedy poniżej szczytów gór gromadziły się burzowe chmury - prawie całkiem czarne. I tak jednak niewielu ludzi patrzyło w oczy temu włóczędze w czarnej łodzi.

O jego sprawach rozmawiano półgłosem, bo Ole trudnił się nie tylko przewozem zwłok. Po jesiennym jarmarku przed dwoma laty poszeptywano, że obcemu przybyszowi, kramarzowi z Borgavin, ktoś pomógł przenieść się na tamten świat i wybrać w ostatnią podróż czarnym fjerdingiem Olego - Miedziaka.

Dzisiaj w tę samą drogę wyruszyć miał Stary Andreas z Bergaheim. Jego maleńka zagroda leżała na zboczu, na wysokości blisko czterystu metrów. Przodkowie Andreasa w poszukiwaniu siedziby zawędrowali wysoko, niewielkie gospodarstwo dumnie górowało nad fiordem i wsią, w której stał kościół. Rodzina z Bergaheim żyła nad zatoką od niepamiętnych czasów, niektórzy powiadali nawet, że jej mieszkańcy jako jedyni ocaleli od wielkiej zarazy przed trzystu laty. Później wioski nad fiordem z wolna znów zapełniały się ludźmi, a ostatnio wyraźnie dawało się zauważyć, że idą lepsze czasy. W Roku Pańskim 1651 zagrody były większe i piękniejsze niż kiedykolwiek, ziemi uprawnej starczało i dla właścicieli, i dla dzierżawców. Sporo pól należało do Kościoła i Korony, lecz z braku rąk do pracy leżały odłogiem.

Mieszkańcy Bergaheim nigdy jednak nie ulegli pokusie opuszczenia zagrody pod samym niebem, mimo że tak trudno było w niej gospodarować. Kolejne pokolenia utrzymywały się przy życiu z tego, co zdołało im zapewnić strome zbocze góry, i każde z nich pozostawiło po sobie na wieki ślady na pnących się w górę stopniach, które z czasem wykuto w skale.

Tą właśnie stromą ścieżką wspinało się pięciu mężczyzn w ciemnych ubraniach. Pierwszy odcinek prowadzący od fiordu nie był trudny, szli wydeptaną przez ludzi i zwierzęta drogą wśród niedużych brzóz i głazów. Dalej zbocze wznosiło się niemal pionowo nad ich głowami, ostrożnie stawiali kroki, przytrzymując się splecionych z wierzbowych witek lin, które tu i ówdzie zaczepiono o gałęzie.

Wdrapali się na Knutesteinen, minęli Lyvfannroysi i spoceni, zdyszani stanęli na skalnej półce.

Pod nimi rozciągał się fiord, na który podczas wspinaczki lękali się spoglądać. Woda tego dnia lśniła granatową czernią, na środku pieniły się białe grzbiety fal. Od wsi z kościołem dobiegało ujadanie psów, lecz mgła i wiejący zawsze w tym miejscu wiatr zagłuszały dźwięki.

Mężczyźni podnieśli wzrok i pomagając sobie nawzajem, pokonali ostatni odcinek stromizny. Wkrótce znaleźli się na szczycie. Rozciągał się stąd widok na kilka parafii. Na przeciwległym zboczu fiordu królował biały kościół w głównej wiosce, nieco dalej rysowały się kościoły Nes i Gaupne, a w głębi fiordu leżała niewidoczna dla ich oczu parafia Fortun.

Rozpościerał się przed nimi dość duży płaskowyż, lecz porastający go brzozowy las był rzadszy i bardziej karłowaty niż w dole nad wodą. Zarośla wierzby otaczały wielką skalną półkę, gdzieniegdzie widniały jeszcze zielone plamy upartej trawy, tkwił też stojak, rozchwiany pod ciężarem na wpół zgniłego siana.

Mężczyźni mijając go poczuli kwaśny odór zgnilizny.

Przypominał o zadaniu, jakie ich czekało.

Starego Andreasa z Bergaheim nie widziano we wsi od czasów wypadku. Od tamtej pory upłynęło już sześć lat, ale ludzie wciąż wspominali ów dzień, kiedy młodzi małżonkowie z Bergaheim wraz z dwojgiem dzieci stracili życie. Wprawdzie los nikogo tutaj nie rozpieszczał, a śmierć była w wielu domach częstym gościem, jednak o takich tragediach słyszało się rzadko. Zginęła wszak cała rodzina.

Mężczyźni zapewne i teraz mieli w pamięci tamtą wiosenną niedzielę. Brzozy nad fiordem dopiero wypuściły maleńkie pączki, a trawa na dziedzińcu kościoła ledwie zaczynała się podnosić z zimnych objęć ziemi. Mieszkańcy wioski zeszli się na nabożeństwo w wielkim kościele. Popatrywali na wysoką wieżę widoczną wśród dębów, podczas gdy rozmowy toczyły się własnym torem. Niemało historii czekało na swoją kolej, od ostatniego spotkania ludzie doświadczyli i narodzin, i śmierci. Większość z zebranych nie wychylała nosa poza najbliższe osady od jesieni poprzedniego roku, kiedy to zima odcięła ich odnogę fiordu wrogim dryfującym lodem, który nie pozwalał się sforsować ani łodzią, ani na piechotę.

Starego Andreasa zobaczyli, jeszcze zanim pokonał zakręt poniżej kościoła. Zniszczony kapelusz wystawał ponad kępą jarzębin przy plebanii. Andreas maszerował długimi krokami. Na widok jego twarzy rozmowy na dziedzińcu natychmiast się urwały. Gospodarz z Bergaheim nieczęsto wyprawiał się do wioski, ale czy przez dwa albo trzy miesiące mógł się aż tak postarzeć?

Wyszedł mu na spotkanie Jonas, chłop Kari.

Ściszonym głosem zamienili kilka słów. Oczekujący na nabożeństwo ujrzeli, jak ich potężny, silny sąsiad pobladł. Na jego twarzy odmalowało się przerażenie, dłonie zacisnęły się kurczowo na niedzielnym kapeluszu.

Wkrótce w półmroku kamiennego kościoła pastor obwieścił, co się stało: Jedyny syn Starego Andreasa, młoda gospodyni i dwoje wnucząt zginęli. Reszty, tego, czego pastor nie powiedział, a co ludzi najbardziej interesowało, dowiedzieli się pod kościołem.

Chłopczyk wyplątał się z liny, którą przywiązywała go matka, gdy pracowała na spłachetku pola przy samej krawędzi urwiska. Malec potoczył się ku przepaści, kobieta ze sznurem w dłoni rzuciła mu się na ratunek i złapała już w momencie, gdy spadał. Zawieszona tak między niebem a fiordem, śmiertelnie przerażona, jedną ręką trzymając się sznura, a drugą przyciskając syna do piersi, zaczęła krzyczeć.

Mąż, usłyszawszy ją, przybiegł wraz z sześcioletnią córką, depczącą mu po piętach.

- Złapał ją za rękę, widziałem, jak wyciąga oboje w bezpieczne miejsce. Ale wtedy puściła lina, której kobieta się przytrzymywała. Uczepiła się mojego syna i pociągnęła go za sobą prosto w śmierć - sztywnymi wargami opowiadał Andreas.

Starzec nie płakał, nie wyklinał, nie pokazywał żadnych uczuć. Ciało miał jakby zdrętwiałe, nie patrzył w oczy tym, z którymi rozmawiał.

- A dziewczynka? Co z nią?

- Skoczyła za nimi - odparł stary równie cicho, ale po raz pierwszy zauważyli jakieś drgnienie w kąciku jego oka.

Ludzie kołem otaczający Andreasa śledzili wyraz jego twarzy, kobiety mocniej otuliły się chustami.

Stary zwrócił się do Wielkiego Olego Kaupanga.

- Zajmij się pogrzebem. Kiedy coś takiego się dzieje, Ole - Miedziak zwykle jest niedaleko.

Obrócił się plecami do wioski, wsiadł do swojej lodzi i powiosłował ku górze, wznoszącej się po drugiej stronie fiordu.

Więcej go nie widzieli. I chociaż przeszukiwali wody fiordu w mokre od deszczu dni, choć w ciemne noce sondowali w miejscu, gdzie czworo ludzi spadło z urwiska, nie znaleźli nawet strzępka ubrania. Wyłowili jedynie drewnianą lalkę unoszącą się na wodzie nieco dalej w małej zatoczce.

Od czasu do czasu mieszkańcy Lyster widywali siny dym snujący się z paleniska w Bergaheim, w niektóre dni słyszeli dobiegające od strony skalnej półki beczenie owiec. Zdarzało się, że Andreas wczesnym rankiem wyprawiał się na fiord łowić ryby, kiedy jednak inne łodzie podpływały zbyt blisko, z całych sił wiosłował, by jak najprędzej się oddalić. Nigdy nie odpowiadał na zawołania, na pytania o połów i sprzęt rybacki, nigdy nie przyłączał się do mężczyzn, kiedy robili sobie przerwę w pracy i schodzili na brzeg napić się piwa.

Mężczyźni trochę się niepokoili. W samotnym wieśniaku zalegał jakiś ponury, ciężki mrok. Wzdrygali się na jego widok, współczucie z wolna przeradzało się w strach i pogardę, uczucia nieobce wobec tych, którzy stronią od towarzystwa innych.

O wypadku jednak nie zapominano, rodzina z Bergaheim zawsze bowiem była wszystkim życzliwa, gotowa do pomocy.

Jasnowłosą dziewczynkę pamiętano przede wszystkim przez jej radosny śmiech i szczodrość. Często przynosiła ze sobą bukieciki suszonych kwiatów i ziół, kobiety, którym wręczała je w późne letnie wieczory na dziedzińcu kościoła, wciąż pamiętały unoszący się z nich delikatny aromat, w jakiś dziwny sposób dodający sił i podnoszący na duchu. Dziewczynka miała wielkie, mądrze patrzące oczy, można się było wręcz zastanawiać, czy to dziecko nie siedziało kiedyś na kolanach Zbawiciela. W niedzielę, kiedy chrzczony miał być jej młodszy brat, troskliwie dźwigała niemowlę i z dumą pokazywała je wszystkim, znajomym i nieznajomym.

Matka trzymała się z tyłu, przysiadła w słońcu i odpoczywała po długiej, ciężkiej zimie, kiedy to nosiła w łonie dziecko. Na Elsebet nie od razu zwracało się uwagę. Wioskowe kobiety z trudem przypominały sobie, jak wyglądała. Przybyła z Północy, syn gospodarza z Bergaheim w pewien letni wieczór wrócił do domu z miasta i przywiózł nie tylko zboże, sól i szylingi. Kiedy przyszedł do wioski opowiedzieć o roku spędzonym na łowiskach daleko na Północy, towarzyszyła mu młoda, rudowłosa dziewczyna. Niewiele się odzywała, lecz i tak to, co mówiła, było dla ludzi ledwo zrozumiałe. Jej język wytwarzał dźwięki, jakich nigdy dotąd nie słyszeli. Przywodziły na myśl pieśni z otchłani.

Nikt nigdy się nie dowiedział, skąd pochodziła ani w jaki sposób ich ziomek związał się z tą nieśmiałą, drobnej budowy kobietą. Niektórzy poszeptywali, że może spadła z nieba?

Gospodyni na Bergaheim pozostała obcą. Po pewnym czasie plotki się uspokoiły, i tak nic nowego nie dało się wyciągnąć o nowo przybyłej. Nauczyła się kilku słów, zresztą wyglądało na to, że z mężem dobrze się rozumieją. Ale kobiety ze wsi na jej widok raczej odwracały głowy, a ona nie prosiła ich o pomoc nawet wtedy, gdy nadszedł czas narodzin jej pierwszego dziecka.

Obwiniały ją o śmierć męża. Gdyby zachowała się rozsądnie i nie rzuciła za przeznaczonym już na stracenie chłopcem, uratowałaby się rodzina. Ale właściwie po tak dziwnej kobiecie jak Elsebet niczego innego nie można się było spodziewać.

Mijały lata, o samotniku ze szczytu rzadko już wspominano. Nadszedł jednak dzień we wrześniu, kiedy mieszkańcy wsi zauważyli czarne ptaki gromadzące się nad Bergaheim. Walczące kruki skrzeczały, całe ich stado krążyło nad małą zagrodą, co raz któryś nurkował w powietrzu, opuszczając się ku zabudowaniom. Posłańcy śmierci. Coś musiało się stać.

Dym także przestał się unosić. Wieczory stawały się coraz dłuższe i chłodniejsze, lecz każdego ranka brakowało smugi świadczącej o tym, że człowiek żyje.

Ludzie we wsi zaczęli się domyślać, że dzieje się coś niedobrego. Może stary leży gdzieś ranny i bezradny? A może już zmarł? Mężczyznom jednak nie spieszyło się do wspinaczki, zawsze coś im przeszkadzało, a to pogoda, a to jesienne prace w polu.

Wreszcie kruki zniknęły, lecz ludzie czuli, że coś jest nie tak. Znaleźli się nawet tacy, którzy twierdzili, że wieczorami ponad fiordem niesie się upiorne wycie wilków. Zdaniem innych musiało to być echo rozpaczliwego krzyku lecącej w przepaść kobiety, bo wilki przez ostatnie lata nie pojawiały się w tych stronach. Dzieci opowiadały sobie budzące grozę historie o tym, jak to drapieżniki żywcem pożarły Starego Andreasa. Wreszcie kobiety postanowiły posłać po Olego - Miedziaka i wyprawiły wraz z nim własnych mężów.

Gdyby się okazało, że Andreas nie żyje, należało złożyć jego zwłoki w trumnie i pochować w poświęconej ziemi.

Pięli się teraz w górę, a na myśl o tym, co ich tu sprowadza, czuli pieczenie w gardle. Chociaż mieli błogosławieństwo pastora, a w kieszeniach na wszelki wypadek srebro, to jednak niechętnie stawiali stopy na wąskiej ścieżce, jak gdyby miała ich zaprowadzić prosto na zatracenie.

- Szkoda tej ziemi. Nigdy więcej pewnie nikt już nic stąd nie zbierze i nie skosi - zauważył Edvart Larsson, kiedy zbliżali się do zagrody na płaskim szczycie góry.

Sąsiad, Ivar Reinegarden, wypluł trzymany w ustach kawałek kory i kiwnął głową.

- Tak, tak, nikt nie zechce się tu wybrać po kilka nędznych garści siana - przyznał.

Droga w górę stromego zbocza była trudna nawet bez dodatkowych obciążeń i żaden z idących nią teraz pięciu mężczyzn nie potrafił zrozumieć, dlaczego ludzie z Bergaheim wybrali takie życie: musieli wszak dźwigać dzieci, owce, narzędzia i ziarno na siew, wspinając się po niemal pionowej skale. Mężczyźni myśleli także o ciężarze, jaki czekał na nich na górze. Stary musi trafić do wioski, a nie wzięli ze sobą trumny. Ole - Miedziak miał się tym zająć, niósł w worku siekierę, świder, a także dwadzieścia cztery drewniane kołki.

Dotarli już prawie do zabudowań, rozmowy ucichły. Spoglądali na siebie coraz bardziej niepewnie.

Z jakiegoś miejsca za oborą dla owiec poderwała się wrona, bez słowa skierowali się w tamtą stronę. Ole - Miedziak szedł pierwszy. Nie bał się widoku, jaki spodziewali się zastać, śmierć nigdy nie bywa piękna. Gdy jednak przeszedł za węgieł, gestem powstrzymał towarzyszy.

Jasne się stało, że Stary Andreas nie będzie wielkim ciężarem dla pięciu silnych mężczyzn. Kruki i wrony zrobiły swoje, znaczna część jego ziemskich szczątków wzniosła się już pod niebo. Na złożenie w poświęconej ziemi czekały jedynie porozrzucane, zszarzałe kości i jeden but ze skóry.

Czterej pozostali mężczyźni wychylili się w przód. Prędko zacisnęli oczy, z wysiłkiem przełykając ślinę, a Olaves Kristiny przeżegnał się.

- Do roboty, chłopcy. Przynieście deski. Mogą być ze ściany chałupy, tej zimy nikt tutaj nie poczuje przeciągów - burknął Ole - Miedziak, wyrywając szeroką, grubą sosnową deskę ze ściany obory. Nachylił się z gałęzią w ręku, wyraz twarzy skrywały włosy i broda.

Kiedy czterej pozostali wrócili z deskami na trumnę, szczątki gospodarza z Bergaheim leżały już na marach, zrobionych z przywiązanych do deski pni młodych brzóz i wierzbowych witek. Ole - Miedziak zakrył szkielet gałęziami i liśćmi, i teraz prędko zbijał skrzynię z przyniesionych tu materiałów. Ułożywszy przerażającą zawartość na miejscu, wbił kołki mocujące pokrywę. Obwiązał ją jeszcze sznurami, które także zabrał ze sobą, i zaplombował prymitywną trumnę.

Droga w dół zbocza trwała znacznie dłużej niż wspinaczka. Wprawdzie udźwignięcie ciężaru nie wymagało zbyt wielkiego wysiłku, lecz mężczyźni kryli twarze w kubrakach i wstrzymywali oddech, gdy w najtrudniejszych momentach musieli ustawiać trumnę całkiem pionowo.

Zawartość grzechotała.

Na pierwszej od góry półce skalnej zatrzymali się, odstawili drewnianą skrzynię, żeby się rozejrzeć i trochę odpocząć.

Wtedy właśnie usłyszeli krzyk.

W istocie mógł się kojarzyć z wyciem wilka, choć tak naprawdę przypominał raczej echo krzyku lecącej w dół kobiety. To krzyczał człowiek. Obejrzeli się, ponad krawędzią skały dostrzegli jakąś istotę. Przebijające się przez mgłę słońce oślepiło ich, lecz i tak nie mieli wątpliwości: za nimi podążała młoda kobieta, zeskoczyła w szczelinę w skale, jakby nie zauważając wijącej się wokół niej ścieżki.

Skakała po usypanych głazach, kamienie zaczęły się toczyć, grożąc w każdej chwili połamaniem bosych nóg. Biegła po wąskiej półce w skale, ześlizgiwała się, potykała, nie zważając na rozciągającą się w dole przepaść. Cały czas parła do przodu w ich stronę, nie przestając krzyczeć. Rozwiane włosy przypominały miotłę, a wychudzone ciało okrywały resztki koszuli, przewiązane sznurkiem pod drobnymi piersiami. Serdak sięgał jej do ud, a ręce biły powietrze jak skrzydełka nieopierzonego kurczęcia. Była jeszcze dzieckiem, a mimo to miała zdumiewająco kobiece ruchy.

Kiedy podeszła bliżej, zorientowali się, dlaczego. Pod paskiem ze skręconego sznurka uwydatniał się duży brzuch. Wyglądało na to, że poród nastąpi za jakieś dwa, trzy miesiące. Ale usta w pociągłej, chudej twarzyczce były otwarte i ciemne, oczy jak u wychłostanego źrebięcia. Zatrzymała się w odległości pięciu, może sześciu metrów od nich, zaszlochała i obejrzała się w tył. Przez moment wyglądało na to, że zawróci i ucieknie.

Even zrobił krok w jej stronę, wyciągnął rękę, żeby pomóc jej zejść z wielkiego kamienia.

Dziewczynka z wahaniem podała mu dłoń, ale nagle nogi się pod nią ugięły i osunęła się na ścieżkę.

Mężczyźni wrócili do wsi z dwoma ciężarami. Szczątki Starego Andreasa spoczęły w ziemi, kiedy tylko pojawił się pastor. Dziewczynę ułożono na lawie w komorze u Evena i Tulvy na Solgarden. Ludzie zdali sobie wreszcie sprawę, że dziewczynka, która sama jeszcze będąc niedorosła, nosi dziecko pod sercem, to mała, złotowłosa Liv. Wówczas, przed sześcioma laty, najwidoczniej nie skoczyła w przepaść, jak to opowiadał jej dziad.

Może też i wcale nie było prawdą, że fiord pochłonął ciała jej rodziców i brata? Płód rosnący w jej wyniszczonym ciele musi chyba być potomkiem jej dziadka? Wcześniej zdarzało się czasem, że ludzie wdrapywali się pod górę do samotnej zagrody z jakąś sprawą, ale przez ostatnie lata nikt chyba nie odwiedzał szalonego Andreasa. Jaka tragedia rozegrała się na pustkowiu wysoko na górskim zboczu? Czy dziewczynka kiedykolwiek zdoła o niej opowiedzieć? Wciąż leżała bez ruchu, spała przez trzy doby. Chwilami chwytały ją konwulsje, wykrzykiwała niezrozumiałe słowa, płakała i zawodziła niczym ranne zwierzę. Broniła się przed rozgrzewającymi napojami Tulvy, odpychała Evena, który próbował ją ułożyć wygodniej. Trzeciej nocy trochę się uspokoiła, a rankiem spostrzegli, że jej wzrok nie jest już skierowany w stronę jakiegoś innego świata. Rozluźniła się.

Ale wciąż nic nie mówiła.

ROZDZIAŁ II

Liv Bergaheim przestała walczyć. Leżała na ławie przy palenisku u gospodarzy z Solgarden cicho niczym pisklę w odsłoniętym gnieździe. Patrzyła, jak Tulva przy stole z grubych desek zagniata ciasto na kwaśny chleb. Mały Even - Olai, na gładkiej podłodze z desek bawił się trzema szyszkami i kilkoma kamykami. Tulva otarła spocone czoło, żar bił od paleniska, gdy układała płaskie chlebki na płycie. Odłamała kawałek ze świeżo upieczonego placka i wsunęła chłopcu pod stół. Ze śmiechem wziął go z jej ręki. Liv w przypływie nagłego bólu wstrzymała oddech...

Kiedyś i jej matka tak samo stała przy piecu. Przyjemnie było siedzieć w cieple ognia, zajadać świeży chleb i słuchać, jak mama nuci znajome urywki psalmów. Mama, taka łagodna, taka dobra... Mama o rudych włosach i czułych rękach. Mama, która znajdowała odpowiedź na każde najdziwniejsze nawet pytanie małej dziewczynki. Liv pamiętała, jak stale przychodziła do matki z każdą nową roślinką czy kwiatkiem.

Do czego można je wykorzystać?

Czy mają jakieś nazwy?

Mama wiedziała wszystko o roślinach. Z liści paproci robiła okłady na rany. Z serdecznika i pierwiosnków przygotowywała herbatkę, którą popijali w chłodne zimowe wieczory. Opowiadała, jak to stworzono rośliny, by służyły na zdrowie ludziom, którzy, się na nich znają. Liv uwielbiała słuchać historii o smółce, pomagającej na bóle brzucha, o liściach bodziszka wyciągających zło z wrzodów i zaognionych ran. O tym, jak mama sokiem z jaskółczego ziela usunęła paskudne kurzajki z ręki braciszka... Nawet dziadek kiwał wtedy głową, a w jego oczach pojawiało się coś dziwnego.

Liv przełknęła gorycz, odsunęła tamten obraz.

Zmusiła myśli, by powróciły do smutnego tańca wokół wspomnień o matce.

Kiedyś mama powiedziała jej, że jest pewne zioło, którego będzie mogła użyć, gdy dorośnie i zechce zdobyć ukochanego. Potem jednak ze śmiechem wzburzyła złote włosy Liv:

- Nie, moja kochana, ty sobie dasz radę sama tą mocą, która tkwi w twoich policzkach jak płatki róży.

Oczy zapiekły, w gardle ściskało. Mama odeszła na zawsze. Liv na ławie zdrętwiała, skostniała na lód, walcząc ze wspomnieniami o tamtym strasznym dniu, kiedy braciszek i mama runęli w przepaść. Wszystko, co się stało później, zalegało w piersiach niczym wielki, bliski pęknięcia wrzód.

Ona sama siedziała wówczas w szałasie przy kopczyku kamieni między poletkami. Zebrała kilka koszy suszonego ziela, korzeni i kwiatów i od paru dni zajmowała się rozwieszaniem ich pod niskim dachem z gałęzi. Jej chatka do zabawy zbudowana była między czterema niedużymi wierzbami, nagiętymi ku sobie i związanymi na czubku. Tatuś pokazał jej, w jaki sposób poprzeplatać gałązki między pniami, by zrobić szczelne ściany. Teraz pracował w pobliżu szałasu, motyką przerzucał ciężką po zimie glebę, która wkrótce miała wykarmić rzepę, owies, może trochę cebuli.

Nieco niżej, zaledwie kilka metrów od krawędzi urwiska, siedział braciszek, przywiązany do wielkiej brzozy, jak zwykle, kiedy rodzice pracowali w polu. Miał swoją lalkę do zabawy, ale Liv słyszała, że popłakuje niezadowolony. Odkąd nauczył się chodzić, bardzo nie lubił takiego uwięzienia, lecz lęk mamy przed stromym zboczem nie dawał się pokonać. Nigdy nie przywykła do mieszkania w takim miejscu. Tatuś trochę burczał, chłopiec musi się przecież nauczyć trzymać z dala od przepaści, co to będzie, kiedy urośnie i przyjdzie mu chodzić po wąskich półkach?

Respekt dla wysokości i umiejętność wspinania się po skale nad przepaścią na podobieństwo kozicy była całkiem naturalna dla młodego wieśniaka, który urodził się i dorastał tu na górze. Mama jednak nie chciała ustąpić i liny używano za każdym razem, kiedy malec szedł razem z nimi na pola.

Tatuś próbował ich ratować, widziała. Pamiętała krzyki, rozpaczliwe wołanie matki, przerażoną buzię braciszka, zamykające się oczy mamy w chwili, gdy poczuła, że lina pękła. Tatuś był tuż przy nich. Liv nie widziała, jak spadał, bo w sekundzie, gdy twarz matki zniknęła, sama zaczęła krzyczeć i zamknęła oczy. Kiedy znów je otworzyła, wokół panowała cisza, na krawędzi urwiska leżała jedynie drewniana lalka braciszka. Zerwana lina wiła się w trawie jak wąż. Ptaki śpiewały. Od strony wodospadu w Feigum dobiegał głośny, jednostajny szum, który każdej wiosny był ostatnim dźwiękiem, jaki słyszała przed zaśnięciem.

Chciała krzyczeć.

Chciała pobiec za nimi i rzucić się w przepaść. Chciała zatrzymać czas, wciągnąć troje najbliższych jej ludzi z powrotem na górę. Zaraz wyjrzą zza krawędzi i będą śmiać się z jej przerażenia. Zaraz mama zawoła z domu, a tata weźmie ją za rękę i pójdą razem do nakrytego stołu. To się nie mogło stać!

Dziadek!

Drgnęła, gdzie się podział stary? Czyżby nie słyszał krzyków? Nie, nikogo nie widać. Miała wrażenie, że zdrętwiała, nie potrafiła zrozumieć, co zobaczyła. Myśli wirowały jej w głowie, serce waliło, jakby chciało wyskoczyć z piersi. Nagle stopy zaczęły się same poruszać. Pobiegła przez skopane pole, minęła odrzuconą przez ojca motykę i pognała dalej przez rosnące koło domu jałowce. Potknęła się o objedzone przez owce z liści gałęzie za oborą i pod jej ścianą osunęła się na ziemię. W środku beczało jagniątko, którego narodziny obserwowała poprzedniego dnia. Usłyszała kroki dziadka, ale wciąż widziała tylko szeroko otwarte oczy matki i nabrzmiałą, czerwoną od wysiłku dłoń z biało zaznaczonymi kostkami, z całych sił czepiającą się życia. Liv zatkała uszy rękami i uderzyła głową o ścianę obory, zanosząc się krzykiem. Okropnym, pełnym gniewu i grozy krzykiem, głośniejszym niż śpiew ptaków, niż nawet wodospad Feigum. Jej własny krzyk zmieszał się z krzykiem matki, stopił w jedno i straszna prawda przeniknęła w jej umysł: teraz został tylko dziadek.

Małe dziecięce ciałko pod ścianą obory znieruchomiało. Spomiędzy suchych warg nie wydobywał się żaden dźwięk, ledwie oddychała, nierówno, jak przeznaczone na śmierć jagnię. Objęła się rękami, podkuliła nogi, leżała w zeszłorocznej trawie, w pozycji nie narodzonego dziecka. Zapatrzyła się w fiord, lecz nie zauważyła, że się ściemnia. Straszna świadomość już do niej dotarła, myśli przestały krążyć bezładne, ale umysł nie chciał pogodzić się z okrutną rzeczywistością. Zauważyła rany na ręce, długie, nabrzmiałe na brzegach draśnięcie, jakby zadrapania kocich pazurów. Pod naciskiem palców świeże czerwone strupy pękły i znów zaczęły krwawić.

Zastanowiła się nagle, gdzie może być dziadek. Jego ciężkie kroki zawsze źle wróżyły, ale teraz po raz pierwszy zapragnęła, by się pojawił. Stanęła na nogi, roztarła zdrętwiałe kolana, obciągnęła sukienkę.

- Dziadku! Nikt nie odpowiedział. Pobiegła w stronę podwórza.

- Dziadku!

Wtedy go zobaczyła. Siedział na skraju pola, w odległości zaledwie metra od końca zerwanej liny. Obok leżały dwa naręcza gałęzi brzozowych, wysoko rosnące drzewa ledwie zaczęły wypuszczać listki. Wygięty nóż, którego zawsze używał, wisiał zaczepiony o pęczki.

Liv zbiegła na dół, wtedy stary się podniósł. Szlochała, jąkała się, do oczu nagle napłynęły łzy. W piersiach dławił dawny strach przed tym mężczyzną, lecz nie mogła się powstrzymać, by nie wyciągnąć rąk do niego, jedynego człowieka, jaki jej został.

- Dziadku... tam... mama... braciszek... Patrzył na wskroś przez nią, jakby w ogóle jej tam nie było. Ręce zwisały mu bezwładnie.

- Dziadku...?

Dopiero teraz dostrzegła w jego spojrzeniu nienawiść. Zawsze miał takie chytre, lisie oczy. Nawet gdy się uśmiechał i nazywał ją Złotowłosą, coś w jego wzroku przywodziło jej na myśl orła, na którego kiedyś natknęła się przypadkiem. Pożerał jej ukochane, wykarmione przez nią mlekiem jagniątko. Dziadek był orłem. Żeglował wysoko pod chmurami i nie wiedziała, kiedy zanurkuje w dół, żeby zedrzeć z niej skórę.

Dzisiaj jednak mroczny strach, jaki zawsze budził się w niej w obecności dziadka, nie był sam. Liv uczepiła się starego, ciągnęła za kubrak, błagała o jakieś słowo, o gest.

Jak ślepe kocię szukała jakiejkolwiek pomocy. Płakała przed jego zamkniętą twarzą, szarpała szorstkie, bezwładne dłonie, wołała do tego człowieka wysoko w górze. Odwrócił się w jej stronę, przez moment miała wrażenie, że i on zapłakał, ale jego oczy pozostały suche, półprzymknięte, jakby mrużył je, patrząc na zachodzące słońce. Mocno ścisnął ją za ramię.

- Ich już nie ma. Mój syn spadł razem z nimi. Widziałem, jak to piekielne babsko pociągnęło go prosto ku śmierci.

Liv zobaczyła, jak słowa zamieniają się w orle skrzydła.

Głos dziadka nie miał mocy krzyku, a słowa były dla niej obce, lecz wyczuwała znaczenie każdej wymamrotanej sylaby.

- Od pierwszego dnia wiedziałem, że ta kobieta sprowadzi na nasz dom nieszczęście. Ty wcale nie jesteś lepsza! Nie odziedziczyłaś jej płomiennych włosów, ale przebiegłość Ewy tkwi i w tobie, córko ladacznicy!

W znajomej, a zarazem obcej twarzy potrafiła wyczytać jedynie groźbę, wiedziała, że dziadek się rozgniewał. Może zepchnie ją z urwiska, by poleciała w dół tą samą drogą co mama?

Niech się tak stanie!

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • grabaz.htw.pl
  •