[ Pobierz całość w formacie PDF ]
MICHAEL
BYRNES
Święte
kości
PROLOG
LIMASSOL, CYPR
KWIECIEŃ 1292
akub de Molay stał przy wschodnim oknie kwadratowej wieży cyta-
deli Kolossi i wpatrywał się w otwartą przestrzeń Morza Śródziem-
nego. Jego biała opończa i gęsta kasztanowa broda trzepotały pod
ciepłym powiewem wiatru. Choć dobiegał już pięćdziesiątki, jego królew-
skie rysy - długi nos, przenikliwe szare oczy, masywne czoło i żłobione
kości policzkowe - wyglądały zaskakująco młodzieńczo. Krótko ostrzyżo-
ne włosy były gęste i poprzetykane siwizną.
Choć nie sięgał wzrokiem brzegów Ziemi Świętej, mógłby przysiąc, że
czuje słodką woń drzew eukaliptusowych.
Minął prawie rok, odkąd pod naporem egipskich mameluków upa-
dła Akka, ostatni bastion krzyżowców we wschodnim Królestwie Jerozo-
limskim. Krwawe oblężenie trwało sześć tygodni, aż wreszcie ówczesny
wielki mistrz, Wilhelm de Beaujeu, odrzucił miecz i ku potępieniu swoich
ludzi wycofał się spod muru cytadeli. Wilhelm odpowiedział:
Je ne m'en-
fuitpas... Je suis mort.
- „Ja nie uciekam. Ja umieram". Po czym uniósł
zakrwawioną rękę, pokazał im tkwiącą głęboko w boku strzałę i upadł, by
nigdy już nie powstać.
Jakub zastanawiał się, czy śmierć Wilhelma była zapowiedzią dalsze-
go losu samego zakonu.
-
Monsieur
- odezwał się jakiś głos.
9
J
Jakub odwrócił się w stronę młodego skryby stojącego u szczytu
schodów.
-
Oui?
-
Mistrz może cię przyjąć - obwieścił chłopak.
De Molay skinął głową i podążył za nim w głąb zamku. Gdy szedł ka-
miennymi schodami, z każdym krokiem było słychać brzęk kolczugi ukrytej
pod jego opończą. Skryba zaprowadził go do kamiennej, sklepionej kom-
naty, gdzie pośrodku łoża leżał wynędzniały Tibald de Gaudin, nowo wy-
brany wielki mistrz. Stęchłe powietrze cuchnęło zapuszczonym ciałem.
De Molay starał się nie skupiać wzroku na rękach de Gaudina, kościstych
i pokrytych otwartymi ranami. Twarz mistrza wyglądała równie potwornie
- była trupio blada, a z zapadniętych oczodołów wyzierały żółtawe oczy.
-
Jak się czujesz, panie? - próba przybrania kordialnego tonu za-
brzmiała mało przekonująco.
-
Mniej więcej tak jak wyglądam - mistrz kontemplował krzyż pat-
tee, który zdobił opończę tuż nad sercem de Molaya.
-
Dlaczego mnie wezwałeś? - bez względu na swoje nieszczęśliwe po-
łożenie wielki mistrz był przede wszystkim rywalem de Molaya.
-
Musimy wspólnie się zastanowić, co będzie po mojej śmierci - głos
de Gaudina zabrzmiał skrzekliwie. - Musisz wiedzieć o paru rzeczach.
-
Wiem jedynie, że nie pozwalasz powołać nowej armii i odzyskać
tego, co utraciliśmy - odpowiedział wyzywająco de Molay.
-
Dajże spokój, Jakubie. Ty znów swoje? Papież nie żyje i wraz z nim
umarła jakakolwiek nadzieja na kolejną krucjatę. Sam przyznasz, że nie
zdołamy przetrwać bez poparcia Rzymu.
-
Nie przyjmuję tego do wiadomości.
Mikołaj IV, pierwszy w historii Kościoła katolickiego papież francisz-
kanin i stronnik templariuszy, na próżno usiłował uzyskać poparcie dla
kolejnej wyprawy krzyżowej. Zwoływał synody, które miały służyć zjedno-
czeniu templariuszy i joannitów. Zebrał środki na wyposażenie dwudzie-
stu okrętów, a w poszukiwaniu sojuszników wysłał swoich emisariuszy
do samych Chin. Sześćdziesięcioczteroletni papież zmarł nieoczekiwanie
w Rzymie zaledwie kilka dni wcześniej.
- W Rzymie panuje przekonanie, że śmierć Mikołaja nie była przy
padkowa - de Gaudin mówił teraz konspiracyjnym tonem.
Twarz de Molaya stężała.
10
-Jak to?
-
Papież był bez wątpienia oddany Kościołowi - ciągnął de Gaudin.
- Przysporzył sobie jednak wielu wrogów, zwłaszcza we Francji - wielki
mistrz z trudem uniósł rękę. - Jak wiesz, król Filip podejmuje drastyczne
środki, aby sfinansować swoje kampanie militarne. Aresztuje Żydów, aby
przejąć ich majątki, a na francuskie duchowieństwo nałożył pięćdziesię-
cioprocentowy podatek. Papież Mikołaj sprzeciwiał się tym praktykom.
-
Nie twierdzisz chyba, że Filip zlecił jego morderstwo?
Wielki mistrz zakasłał w rękaw. Kiedy go odsunął, na tkaninie wid-
niały plamy krwi. - Chcę jedynie, byś wiedział, że Filip pragnie zawład-
nąć Rzymem. Kościół musi teraz się zmierzyć ze znacznie poważniejszym
problemem. Jerozolima będzie musiała poczekać.
De Molay zamilkł na dłuższą chwilę, po czym jego wzrok powędrował
z powrotem w stronę de Gaudina. - Wiesz przecież, panie, co spoczywa
pod fundamentami Świątyni Salomona. Jak możesz to lekceważyć?
-
Jesteśmy tylko ludźmi. To co tam spoczywa, Bóg jeden chroni. Tyl-
ko głupiec mógłby sądzić, że mieliśmy na to jakikolwiek wpływ.
-
Skąd ta pewność?
De Gaudin zdobył się na słaby uśmiech.
- Czy muszę ci przypominać, że przez całe stulecia przed naszym przy
byciem do Jerozolimy wielu innych walczyło o to, by chronić te tajemnice?
Odegraliśmy tylko niewielką rolę w obronie tego dziedzictwa, ale jestem
pewien, że nie będziemy ostatni - mistrz zawiesił głos. - Znam twoje za
mierzenia. Jesteś człowiekiem wielkiej woli. Ludzie cię słuchają. I kiedy
odejdę, z pewnością będziesz usiłował postawić na swoim.
Czyż nie taka jest nasza powinność? Czyż nie to ślubowaliśmy przed
Bogiem?
Pewnie tak, ale być może należy ujawnić to, co ukrywaliśmy przez te
wszystkie lata.
De Molay pochylił się nad wynędzniałą twarzą wielkiego mistrza.
-
Takie odkrycie zniweczyłoby wszystko, co już wiemy!
-
A w zamian można by się dowiedzieć czegoś ciekawszego - głos de
Gaudina przeszedł w szept. - Nie poddawaj się zwątpieniu, mój przyja-
cielu. Odłóż miecz.
-
Za nic.
1
JEROZOLIMA CZASY
WSPÓŁCZESNE
alvatore Conte nigdy nie pytał klientów o motywy. W czasie licznych
misji nauczył się zachowywać spokój i nie rozpraszać się. Tego wie-
czoru było jednak inaczej. Dręczył go niejasny niepokój.
Antycznymi uliczkami przemieszczało się ośmiu mężczyzn ubranych
na czarno i uzbrojonych w lekkie karabiny XM8 firmy Heckler & Koch wy-
posażone w granatniki i magazynki na 100 nabojów. Każdy z mężczyzn
stąpających bezszelestnie po bruku śledził otoczenie za pomocą gogli nok-
towizyjnych. Czuli, jak wokół nich unosi się duch dziejów.
Conte wysunął się na czoło i gwałtownym ruchem ręki nakazał za-
jąć pozycje.
Wiedział, że jego ludzie obawiają się nie mniej niż on sam. Choć na-
zwa „Jerozolima" oznaczała pierwotnie „Miasto Pokoju", w istocie charak-
ter tego miejsca określały niepokoje społeczne. Każda cicha uliczka coraz
bardziej zbliżała ich do podzielonego serca miasta.
Mężczyźni, z których każdy przybył z innego europejskiego kraju, ze-
brali się dwa dni wcześniej w mieszkaniu w zacisznej części dzielnicy ży-
dowskiej z widokiem na plac Batei Makhase. Lokum wynajęto na jeden
z licznych pseudonimów Contego - Daniel Marrone.
Po przybyciu do miasta Conte wcielił się w turystę, aby się zaznajo-
mić z siecią krętych uliczek i przesmyków okalających położony w samym
12
S
[ Pobierz całość w formacie PDF ]