[ Pobierz całość w formacie PDF ]
    

 

 

NICOLEBYRD

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

DAMA W CZERNI      

 

 

 

 

 

Prolog

 

1817

 

 

Markiz Gillingham miał zwyczaj podróżować nocą.

Kiedy w swym czarnym powozie ze spłowiałym herbem na drzwiczkach rozbijał się po wyboistych polnych drogach, wszyscy przyznawali zgod­nie, że człowiek o tak przerażającej aparycji z pewnością czuje się najswobodniej w ciemności. Niektórzy byli zdania, że lorda Gillinghama krępują ciekawskie spojrzenia rzucane na jego oszpeconą, twarz. Pozostali jednak twierdzili, że taka wrażliwość jest markizowi obca, i doszukiwali się innych, diabolicznych wręcz przyczyn jego nocnych podróży i umiłowania ciemno­ści. Krzewiły się makabryczne bajdy o kulcie szatana i toastach z dziewiczej krwi rozlanej na cześć władcy piekieł. Zmuszało to proboszcza, by nie­ustannie grzmiał z ambony o szkodliwości zabobonów i bezmyślnej oszczerczej gadaniny. Jednak księżowskie napomnienia nie były w stanie wytępić plotek, a nawet - w jakiś przewrotny sposób - przyczyniały się do ich rozkwitu.

Markiz nie zapuszczał się nigdy daleko, jego podróże zaś ograniczały się do niezbędnych lustracji rozległych włości w Kent. Regularnie odwiedzał też swych dzierżawców, sprawdzając, jak im się wiedzie. Widocznie te szep­tane z ust do ust plotki nie robiły na nim większego wrażenia. Ich skutek był jednak taki, że nawet na odległych krańcach hrabstwa nierzadko straszono krnąbrne dzieci imieniem jego lordowskiej mości.

- Wywijaj tym koszykiem, Jemmy, wywijaj! I stłucz jeszcze jedno jajko, a rzucę cię Czarnemu Gillinghamowi na pożarcie. Zobaczysz!

Małemu winowajcy zapierało dech. Żegnał się pospiesznie znakiem krzy­ża, dotykał ukrytego pod koszuliną skromnego talizmanu... i przez jakiś czas bardziej się przykładał do obowiązków.

Markiz Gillingham zaś krył w mroku twarz poznaczoną głębokimi ślada­mi ospy i najchętniej przebywał we własnym domu - zamknięty w ciemnej skorupie wielkiego dworu zapuszczonego ze szczętem przez nieliczną służ­bę, która odważyła się pozostać przy takim chlebodawcy.

Dopiero owej pamiętnej wiosny 1817 roku rozeszły się po okolicy odmien­ne wieści. Wprost niewiarygodne - i tym chętniej słuchane i powtarzane.

-  Markiz wybiera się do Londynu!

-         Czarny Gillingham chce się żenić!

 

 

 

1

Podobno jest wyjątkowo brzydki! - oznajmiła Louisa Crookshank z wy­raźną satysfakcją.

Wbiła zęby w dorodną cieplarnianą brzoskwinię. Sok pociekł jej po bro­dzie, więc otarła go niedbale, potrząsając złotymi lokami, które opadły jej na twarz.

Każda inna niewiasta wyglądałaby w takiej sytuacji niechlujnie, myślała Marianne Hughes, obserwując Louisę. Ale ona jakimś cudem nawet rozczo­chrana i z brodą ochlapaną sokiem jest piękna jak zawsze! Śmietanka towa­rzyska Bath nie bez racji nadała jej przydomek „niezrównanej panny Crook­shank".. . ale wyrządziła tym Louisie niedźwiedzią przysługę!

-  Czemu w takim razie, na litość boską, chcesz, żeby się o ciebie starał?! -spytała stryjenka Louisy, Caroline Crookshank z domu Hughes. W jej głosie brzmiał jak zwykle lekki niepokój. - Evanie! Odłóż natychmiast ten kamyk... i nie waż się rzucać w siostrzyczkę!

Chłopczyk jednak nie odstąpił od swego zamiaru... tyle że nie trafił do celu. Ciśnięty niezbyt jeszcze wprawną rączką kamyk ugodził w szarą spód­nicę cioci Marianne, która bawiła u nich w gościnie, ale odbił się lekko i, nie poczyniwszy większych szkód, potoczył po ziemi. Marianne uśmiechnęła się i cofnęła stopy, które znalazły się na trasie przemarszu jeszcze mniejsze­go od Evana chłopczyka. Popychał on przed sobą drewniany powozik za­przężony w dwa drewniane konie.

Chociaż Marianne bardzo kochała swoją szwagierkę i jej rodzinę, potom­stwo Caroline bywało chwilami nieprzewidywalne.

Ponieważ dzień był śliczny, panie siedziały na trawniku obok ogrodu ró­żanego, popijając herbatę. Dzieciom pozwolono biegać po wyżwirowanych ścieżkach, ile dusza zapragnie.

-  Chce się za niego wydać, bo Lucas Engleworth ją porzucił. To jasne!

Wyrzekłszy te słowa, jedenastoletnia Cara Crookshank sięgnęła po na­stępną bułeczkę,

-  On mnie wcale nie porzucił! - zaperzyła się Louisa. - Jak będziesz wy­gadywać o mnie takie łgarstwa, dam ci po uszach!

-  No, może i nie porzucił... bo nigdy ci się nie oświadczył, choć taka byłaś tego pewna! - kontynuowała nieustraszona Cara mimo rozpaczliwych sygnałów dawanych jej przez matkę. Dziewczynka uśmiechała się przy tym niewinnie do starszej kuzynki, cofnąwszy się na wszelki wypadek za krzesło cioci.

-  Nie zapominaj, Louiso, że jesteś już dorosła-mruknęła Marianne, gdy siostrzenica zerwała się na równe nogi, chcąc najwidoczniej wprowadzić w czyn swą pogróżką. - Nie masz dwunastu lat, tylko dwadzieścia jeden... prawie.

Louisa opadła znów na krzesło, ale jej śliczna buzia nadal była naburmuszona.

-  Wcale mi nie zależało na sir Lucasie! Taki... niedorostek!

-  Dwa lata starszy od ciebie - mruknęła Cara, ale tym razem (na szczę­ście!) kuzynka jej nie usłyszała.

-  Chciałabym spotkać kogoś bardziej dojrzałego... I czym taki baronet jest wobec markiza, który ustępuje jedynie księciu? Może zachciało mi się zostać markizą?... A w dodatku Gillingham jest podobno niesamowicie bo­gaty!

-  Pieniędzy ci nie brak. A będziesz musiała patrzeć na jego okropną gębę od rana do nocy! - wtrąciła nieposkromiona smarkula.

-  Cóż za nielitościwa uwaga! - złajała ją matka. - Dobrze wiesz, że nasz proboszcz zawsze powtarza; „Liczy się tylko piękno duszy, nie ciała!"

Łatwo proboszczowi mówić takie rzeczy, gdy nie musi codziennie przy porannej herbacie oglądać niczyjej paskudnej twarzy! - pomyślała mimo woli Marianne. Zdążyła poznać pulchną, ładniutką panią pastorową o różanych policzkach i czarującym, słodkim uśmiechu. Jednak pomyślawszy to, zawsty­dziła się. Czyżby miała ptasi móżdżek jak Cara?... Głupotę dziewczynki można tłumaczyć jej młodym wiekiem. Ale ona, Marianne, nie miała podob­nego usprawiedliwienia.

Caroline Crookshank zakończyła domowe kazanie i dodała innym tonem:

-  Wszyscy już wypili herbatę, prawda? Pora, by dzieci wróciły do swojego pokoju. Zajrzę do was i do dzidziusia, nim zacznę się przebierać do obiadu.

Care nadąsała się, ale zawróciła w stronę domu. Jej młodszy brat, Evan, drugi z gromadki rodzeństwa, był jednak ulepiony z twardszej gliny.

-  Ja chcę jeszcze raz zagrać w kręgle z ciocią Marianne! - protestował, wymachując niepokojąco garścią pełną kamyków,

-  Zdążymy jeszcze nieraz zagrać w krę...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • grabaz.htw.pl
  •