[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Robert Cichowlas
Szósta Era
Jackowi Rostockiemu
Wstęp
Pomyślałem, że dobrze będzie rozpocząć mój wstęp
do nowej powieści Roberta Cichowlasa
Szósta era
krótkim przybliżeniem moich związków z Polską. Otóż
pod koniec XIX wieku mój prapradziadek (ze strony ojca)
postanowił opuścić Polskę. Przeniósł się do Chicago w
stanie Illinois, gdzie wiele lat później pozbawiła go życia
spadająca muszla klozetowa.
To całkowicie prawdziwa historia.
Zdaję sobie sprawę, że – niestety – nie ma ona nic
wspólnego z
Szóstą erą
Roberta Cichowlasa, ale mimo to
lubię ją opowiadać, tak jak lubię opowiadać o tym, że mój
prapradziadek ze strony matki został zmuszony do
ucieczki z Carskiej Rosji po tym, jak oskarżono go o
kradzież konia (a trzeba dodać, że nie był niewinny).
To również byłaby tylko nic nie znacząca dygresja.
Przejdźmy więc do najważniejszej kwestii: trzymacie
w dłoniach pierwszą samodzielnie napisaną powieść
Roberta.
Chcę żebyście wiedzieli, że to dobra książka.
Bo Robert jest dobrym pisarzem. Szczerze mówiąc,
jest znacznie lepszym pisarzem niż ja. Przynajmniej jeśli
chodzi o pisanie po polsku. I nie chodzi tu o wyrażanie
jakiejś jednostkowej opinii – to FAKT. W pisaniu po
polsku Robert jest też lepszy niż Peter Straub, John
Everson, Scott Nicholson, F. Paul Wilson czy Gary
Braunbeck. Jest nawet lepszy od Stephena Kinga. Bo
przecież żaden z wymienionych wyżej twórców – z moją
skromną osobą na czele – nie potrafiłby sklecić po polsku
nawet najprostszego zdania! A jeśli chcecie usłyszeć coś
naprawdę żałosnego to posłuchajcie sobie jak John
Everson próbuje wymówić takie nazwiska, jak
„Czajkowski” czy „Szczepankiewicz” albo nawet coś tak
banalnego, jak „Wojciechowski”. Przy wszystkich tego
typu próbach język zaplątuje się Eversonowi między
zębami, co często doprowadza go do płaczu z frustracji.
A tak poważnie, myślę, że powinienem po raz
kolejny podkreślić pewną ważną rzecz: Robert Cichowlas
jest dobrym pisarzem.
Nie czytałem jeszcze
Szóstej ery
ale zabiorę się za tę
powieść, jak tylko zostanie przetłumaczona na angielski.
Czytałem natomiast opowiadania Roberta. I jeśli
zmuszono by mnie do opisania ich w dwóch słowach,
powiedziałbym, że są
energetyczne
i
oryginalne.
Jest jakaś szczególna moc w opowieściach młodych
twórców grozy, którzy wychowali się na muzyce
Metalliki i filmach w rodzaju
Blair Witch Project.
Nieważne, czy taki autor pochodzi z Pordand w stanie
Oregon (USA) czy z Manchesteru w Anglii (UK), albo z
Poznania w Polsce (POLSKA!). (Tej energii brakuje
niestety – co stwierdzam z przykrością – wielu
zaprawionym w bojach weteranom ze świata literackiego
horroru, którzy uważają, że pomysły i styl, jakie
wykorzystywali w latach 80. , będą idealnie pasować do
czasów współczesnych, jeśli tylko budki telefoniczne
zastąpi się telefonami komórkowymi, a kantory wymiany
walut – bankomatami. Brak jej też specjalistom od
modnej ostatnio supersłodkiej odmiany horroru. Wiecie, o
czym mówię: nastolatki, zero problemów z trądzikiem,
wampiry, wilkołaki, żywe trupy (!?!), które kręcą się i
wdzięczą, sprawiając, że macie ochotę walnąć sobie
kolejną dawkę insuliny. )
Ci przebojowi młodzi autorzy, przykładowo: Cody
Goodfellow (USA) i Gary McMahon (UK) czy Robert
Cichowlas (no wiecie... ), to mistrzowie kung fu
współczesnego horroru. Preferowany styl walki:
przygnieść
i
stłuc na miazgę.
Nie dla nich łaszenie się do
inteligentów i nieszczęśliwie zakochanych nastolatków;
nie dla nich – że powrócę do sportowej analogii –
gnębienie przeciwnika nudnym, nieustannie powtarzanym
lewym sierpowym stosowanym w boksie, ani też
delikatne
przerzucanie
przeciwnika
przez
biodro
preferowane w jujitsu.
No i ci młodzi autorzy, tacy jak Robert, są bez
wątpienia oryginalni. Spójrzmy na fabułę tej książki:
azteccy bogowie w Poznaniu! Wyobraźcie to sobie:
gromada azteckich kapłanów odprawia swoje czary-mary
przed poznańską katedrą! Albo: nowa piramida Boga
Słońce pojawia się ni stąd, ni zowąd na głównej ulicy
miasta! No dalej, niech ktoś się odważy powiedzieć, że
zna już to wszystko z jakiejś innej książki.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]