[ Pobierz całość w formacie PDF ]
CHRISTINA HACHFELD-TAPUKAI
NIEBO NAD MARALAL
Moje życie u boku wojownika Samburu
Mój afrykański dom
Zbocze pokryte niebieskimi kwiatami, uosabiająca pokój kraina przodków, leży w ciepłych promieniach słońca. Jasny błękit kobierca kwiatów ożywiają skrzące się białe i pastelowe kwarce. Pomiędzy nimi lśni czerwona ziemia, emanując błogością, spokojem i ciepłem. Jest obietnicą domu rodzinnego.
To miejsce ma w sobie coś magicznego.
Ja i mój mąż Lpetati, wojownik Samburu, kochamy tę przestrzeń na płaskowyżu blisko równika, rozciągającą się poniżej naszej chaty zbudowanej z drewnianych bali.
Kiedy przysiądziemy tutaj, to spędzamy czas na rozmowie lub milczymy pogrążeni w myślach i przepełnieni głębokim spokojem oddajemy się marzeniom, tak odmiennym, biegnącym w różnych kierunkach. Porywają one nasze myśli do krainy fantazji, umacniają pragnienia i ofiarowują przyszłość naszej rzeczywistości. Marzenia wojownika nie są moimi marzeniami, spotykają się jedynie tu i ówdzie. Przez kilka chwil mkną wspólnie w dal, by potem na powrót się rozdzielić i podążyć własnymi ścieżkami, wrośniętymi w dobrze znajome światy odmiennych kultur.
Jakiż to wspaniały dar od losu - móc spędzać tu wolne chwile!
Jest to również znakomite miejsce do swobodnej obserwacji wszystkiego, co dzieje się wokół nas w położonej wysoko w górach dolinie. Poprzecinana łagodnymi wzniesieniami graniczy z potężnym pasmem wzgórz Karisia. Stada wołów, owiec i kóz ciągną ku
pastwiskom; towarzyszą im młodzi chłopcy i wojownicy owinięci czerwonymi płótnami. Doskonale widać stąd owalne, pozbawione okien gliniane chaty naszych krewnych i nielicznych sąsiadów. Siedzą przed nimi, plotkując, barwnie ubrane kobiety i dziewczęta, kilka z nich dogląda cieląt i jagniąt, a wokół bawią się na wpół nagie dzieci. Inne kobiety, i młode, i stare, wracają do wioski, dźwigając drewno na opał i pojemniki z wodą. Nieco z boku, w cieniu rozłożystych akacji przykucnęli w grupkach starsi mężczyźni. Dociera też do nas śmiech młodych wojowników. Postacie w czerwonych i błękitnych okryciach idą ku nam i oddalają się od wioski, wędrując po wydeptanych ścieżkach. Nikt się nigdzie nie śpieszy, każdy dzień ma dwanaście godzin - wciąż od nowa darowany przez naturę czas, pozwalający toczyć się leniwie życiu, dzisiaj, jutro i już zawsze. Nikt tu nie ma zegarka, ani w chacie, ani na ręku. O czym miałby przypominać? Do czego mógłby się przydać? Położenie słońca i księżyca na niebie wystarczy dla orientacji w przebiegu powtarzających się czynności, podobnych do siebie jak dwie krople wody wycinków życia, w których tylko zmieniają się aktorzy i których rytm wyznaczają naprzemiennie pory deszczowe i suche. Kenia - to piękny, rozległy kraj.
Pasą się tu zebry i wysmukłe gazele Thomsona, tylko niekiedy pojawiają się wzbudzające popłoch słonie czy bawoły. Po niebie krążą parami orły, wydając ostre okrzyki. Busz przeczesują gepardy, a wieczorami słyszymy zbliżające się do wioski hieny i lwy.
W tej dziczy czuję się szczęśliwa, tutaj jest moja Afryka.
Od samego początku polubiłam to zbocze, przyciągało mnie jakąś magiczną, niedającą się wytłumaczyć siłą. Miała ona jednak ścisły związek z dziadkiem, imponującym, nie tylko wiekiem, członkiem plemienia Samburu. Przyjął mnie do rodziny z otwartymi rękami i w okresie, kiedy starałam się odnaleźć w tym obcym mi, egzotycznym świecie, był moją podporą i wiernym doradcą.
Dziadek, Pakuyiaa, bobu, zawierzył mi i podarował to miejsce, fragment górskiego zbocza na "ziemi ojców", zupełnie niespodziewanie i na długo przedtem, nim znalazł wieczny spoczynek, jak niegdyś jego ojciec i ojciec jego ojca, pod kobiercem błękitnych kwiatów. W ten właśnie sposób powstał tu mój dom. Mam wrażenie, że duch dziadka wciąż jeszcze unosi się nad tym pięknym, dziewiczym skrawkiem ziemi i wciąż w cichym szumie wiatru, niezmiennie wiejącego nad wyżyną, słyszę jego głos, a wypowiadane przez niego słowa nadal trafiają prosto do mojego serca.
Wiele z tego, co dotyczy "mojej Afryki", widzę teraz w innymi świetle. Czasami tęsknię za tamtą naiwnością, bezgranicznym zachwytem i dreszczem emocji, jakie budził we mnie ten cudowny świat, gdy znikomą miałam wiedzę o kontynencie, kilku jego krajach i narodach, wiedzę, która dzisiaj ma decydujący wpływ na moje odczucia. Jednak miłość do Afryki i jej mieszkańców pozostała niezmienna. Dzika, pierwotna Afryka jest potężna i jedyna w swoim rodzaju.
Oby tylko wyraźnie obecne, głęboko sięgające korzenie Afryki zachowały swą magię i nie pozwoliły jej umknąć, oby tylko kontynent pozostał wierny sobie i nie naśladował gorliwie obcych miraży, pamiętał o swojej wartości i pewnego dnia stał się potężniejszy i pewniejszy siebie niż kiedykolwiek. Afryka to siła pierwotna.
Kenia - w drodze na północ kraju
Było to wczesnym rankiem w Nairobi, jeszcze przed wschodem słońca. Przyjechałam właśnie nocnym autobusem z Mombasy i wdałam się w kłótnię z przedsiębiorczymi taksówkarzami, którzy samowolnie zaopiekowali się moim bagażem. Każdy z nich miał nadzieję na niewielki zarobek. Ponieważ nie padało, zrezygnowałam
z taksówki i zwróciłam się do właściciela kilku dużych dwu- i czterokołowych drewnianych wózków, tak zwanych mkokoteni, z prośbą
0 przetransportowanie toreb podróżnych i plecaka do przystanku
minibusów, oddalonego zaledwie o kilkaset metrów. Tylko stąd mo
głam dostać się do mojego domu na północy kraju.
Ta dzielnica miasta bardzo podupadła. Podążałam za wózkiem z mieszanymi uczuciami, omijając wypełnione śmieciami dziury w jezdni i rozpostarte na ziemi gazety, kartony i jutowe worki, pod którymi spali bezdomni. W pobliżu postoju matatu, zbiorowych taksówek, zapłaciłam staremu człowiekowi i zamieniłam z nim kilka przyjaznych słów. Jego poorana zmarszczkami twarz rozjaśniła się
1 zagościł na niej przelotny uśmiech, uwidaczniając liczne braki
w uzębieniu.
- Niech Bóg panią błogosławi, ma 'om - powiedział, podziękował mi i odszedł.
Kiedy odprowadzałam go wzrokiem, otoczyła mnie nagle roz-wrzeszczana gromada bezdomnych dzieci, które odurzają się, wąchając klej, by jakoś przeżyć na ulicy. Nie mogłam pojąć, w jaki sposób tak szybko się zjawiły. Stałam wśród nich bezradnie do chwili, gdy jeden z chłopców, na oko jedenastoletni, uśmiechnął się do mnie i zaczął spontanicznie tańczyć bez muzyki. Poruszał się niezwykle zwinnie, a jego taniec był pełen pasji. Przyjaciele natychmiast rozstąpili się, robiąc mu miejsce. Mimo że był jednym z najmłodszych dzieci w grupie, zdawał się kimś w rodzaju przywódcy. Z uśmiechem na ustach śledziłam ruchy chłopca i obserwowałam jego twarz aniołka. W trakcie tego pokazu małego tancerza dopingowało oklaskami kilku starszych, popatrujących hardo młodzieńców. Jednak po chwili oklaski i okrzyki zachęty przerodziły się w szyderstwa i tańczący chłopiec został przegoniony. Miałam ogromną ochotę interweniować, ale napotkawszy drwiące spojrzenia, uzmysłowiłam sobie, że powinnam jak najszybciej zejść z drogi tym podejrzanym młodym ludziom.
10
Przycupnęłam między opuszczonymi, pokrytymi brudem i w większości nadającymi się jedynie na złom samochodami. Przestraszona i zdenerwowana czekałam, aż wreszcie nadejdzie dzień.
Myślałam o chłopcu, który dla mnie tańczył. Nie znałam powodu, dla którego to zrobił, ale jego taniec bardzo mnie poruszył i żałowałam, że nic o nim nie wiem. Pragnęłam go odnaleźć i porozmawiać z nim, chętnie też postawiłabym całej gromadce ciepły posiłek.
Problem dzieci ulicy zawsze leżał mi na sercu. Wiedziałam, że było wśród nich wiele sierot i dzieci z rozbitych czy żyjących w skrajnej nędzy rodzin. Bolało mnie, że nie można im zapewnić domu ani żadnej perspektywy godnego życia. Jak będzie wyglądać przyszłość tych opuszczonych dzieci, kiedy staną się dorosłe? Czy zaniedbanie obowiązków przez społeczeństwo zemści się na nim, uzmysławiając mu jego błędy?
Dzieci ulicy i młodych ludzi nie było już widać, opuściłam więc kryjówkę wśród starych samochodów. I nagle dzielnica miasta rozciągająca się pomiędzy Accra i River Road ożyła. Słońce wznosiło się szybko zza wyblakłych fasad budynków. Wszędzie wokół wrzawa, pojazdy, śpieszący się dokądś ludzie. Na pokrytych błotem chodnikach, w większości pozbawionych studzienek ściekowych, stały małe piecyki opalane drewnem, a gdzieniegdzie z ziemi wystawały pręty zbrojeniowe, które łatwo mogły stać się przyczyną groźnego wypadku.
Mieszkańcy miasta przemieszczali się we wszystkich kierunkach, ciągnąc wielkie wózki i przewożąc na rowerach góry świeżego białego chleba, piętrzącego się na zapierającą dech wysokość. Hałaśliwie otwierano kłódki na drewnianych żaluzjach i potężnych drzwiach, po chwili zaczęto także rozkładać drewniane lady w budkach z biletami, zabezpieczone solidnymi kratami z niewielkim okienkiem, przez które przyjmowano pieniądze i wydawano bilety.
11
W powietrzu obok fetoru gnijących odpadków unosiła się teraz coraz wyraźniej apetyczna woń kawy i świeżego pieczywa; szczególnie intensywnie pachniały maandazi i cbapati, afrykańskie pączki i cienkie placki chlebowe.
Ulice zapełniało coraz więcej podróżnych, dźwigających torby, tobołki, kartony i skrzynki. W narastającym zgiełku zmierzali do postoju zbiorowych taksówek, które miały ich zawieźć na północ, południe, wschód czy zachód kraju - o ile nie było autobusów jadących w danym kierunku.
Matatu nie posiadały wyznaczonych przystanków ani też rozkładu jazdy. Wiadomo było jedynie, że zatrzymują się na chwilę na tym czy tamtym rogu, by zabrać pasażerów. Pomocne bywały drewniane tablice z nazwą miejscowości docelowej, które nieliczni kierowcy umieszczali na dachach aut. Czas odjazdu zależał od liczby wsiadających. Dopóki nie zajęto wszystkich miejsc w taksówce, pracował silnik, radio wyło, a kierowcy i konduktorzy nieustannie przyciskali klakson i wytrwale szukali chętnych do jazdy. Czasami zagadywani przechodnie byli dosłownie zaciągani do pojazdów. Zdarzało się, że z powodu jednego wolnego miejsca reszta pasażerów musiała czekać godzinę lub nawet dłużej na odjazd taksówki. Kilka razy zdecydowałam się po prostu zapłacić za niezajęte miejsce (około dwóch do trzech euro!) i umieszczałam na nim swój bagaż. Podśmiewano się wtedy ze mnie i czułam, że niektórzy pasażerowie potępiają moje postępowanie. Chodziło głównie o to, że drogie w ich mniemaniu miejsce siedzące wykorzystywałam głupio na bagaż. Oni sami zawsze byli zrelaksowani; nauczyli się już czekać i nikomu nawet nie przyszłoby do głowy zapłacić więcej, niż to było konieczne, aby tylko zyskać pół godziny. Naturalnie cieszyli się, że "głupia biała kobieta" tak hojnie sypie groszem i dzięki temu bus może wcześniej wyruszyć w drogę. Z uwagi na powszechną nędzę panującą wśród mieszkańców, z których większość nigdy nie mogłaby sobie pozwo-
12
Hć na własny samochód, moje zachowanie wzbudzało też zazdrość. Sporej części podróżnych z trudem udało się uzbierać pieniądze na bilet, nierzadko, żeby zaoszczędzić trochę grosza, prócz tobołków brali na kolana jedno czy dwoje dzieci, a czasami płacąc za bilet, targowali się do upadłego o śmiesznie małą resztę. Tylko dzięki temu, że jechaliśmy tak ściśnięci, bagaże i dzieci nie zsuwały się na zakrętach czy licznych wybojach z kolan matek i ojców. Na siedzeniu, na którym kładłam swój bagaż, piętrzono zresztą inne tobołki, a na samej górze sadzano też często dzieci. Niestety, w zbiorowych taksówkach nie ma zazwyczaj w ogóle miejsca na bagaże, a jeżeli już takie istnieje, jest to bardzo ograniczona przestrzeń. Skrzynki, walizy, plecaki, torby podróżne, nawet kury, a raz również kozę, wciska się pomiędzy pasażerów i wsuwa pod siedzenia. Kiedy trzeba wysiąść, niektórzy podróżni są wręcz zmuszeni wykonywać dość niezwykłe akrobacje. Myśląc o moich licznych podróżach do Nyahu-ruru i jeszcze dalej do Maralal, nie mogę sobie przypomnieć ani jednej, która byłaby w miarę przyjemna.
Odkąd prezydent Moi został zastąpiony przez Mwai Kibaki, starano się uregulować kwestię przewozu osób zbiorowymi taksówkami. Pojedyncze siedzenie może obecnie zajmować tylko jedna osoba, w pojazdach zamontowano nawet pasy bezpieczeństwa, jednak wiele z nich nie działa - zostały skręcone i wyrwane z umocowań, gdyż wielu podróżnych nie umiało się z nimi obchodzić.
Teraz cieszyłam się, że opuszczam brudne, zniszczone ulice i chodniki kenijskiej stolicy, pozostawiając za sobą miasto pełne kontrastów. Straszna była jazda przez Kiberę, dzielnicę biedy w Nairobi z tysiącami ludzi stłoczonych na małej przestrzeni- prawdopodobnie największą dzielnicę slumsów na kontynencie afrykańskim.
Stosunkowo młoda stolica ma jednak z drugiej strony wiele do zaoferowania pod względem kultury i sztuki, znajdują się tutaj komfortowe, zadbane dzielnice mieszkaniowe, wspaniałe, szerokie bul-
13
wary, ciekawe architektonicznie budowle i przepiękne parki. Panuje tu wytworna elegancja i wielkoświatowa atmosfera. Ludzie zamieszkujący te rejony miasta należą do warstwy wyższej - w większości są to lekarze, administracja rządowa, przedsiębiorcy, kupcy i artyści czy też wysocy urzędnicy państwowi. Muszą jednak dobrze strzec swego dobytku, gdyż przestępczość w stolicy jest bardzo wysoka. Nairobi to miasto wielu skrajności, trudne do życia, lecz jednocześnie piękne i pełne niespodzianek.
Największą bolączką Nairobi, jak i całej Kenii, był brak wykształconej warstwy średniej, stanowiącej łącznik pomiędzy żyjącymi w skrajnej nędzy i zamożnymi mieszkańcami kraju. Formowała się ona już zresztą od dłuższego czasu, sprzyjając powstaniu młodej Kenii, która pragnęła iść naprzód, a jej celem było ostateczne usunięcie "starej gwardii" dzierżącej w swoich rękach losy kraju, od czasu uzyskania niepodległości w 1963 roku, walka z wszechobecną korupcją i wprowadzenie wielu postępowych zmian. Nie da się jednak tego osiągnąć z dnia na dzień. Dotychczas wysiłki zmierzające w tym kierunku usiłowano odgórnie zdusić w zarodku. Jednak szeregi nieprzychylnych zmianom starców, stojących na czele państwa, wkrótce w sposób naturalny się wykruszą. Dopóki jednak "starzy mędrcy" decydują - jak w każdym afrykańskim plemieniu - o wszystkim, nie ma miejsca dla nowych, demokratycznych idei, dla zaangażowania w sprawy ludności, koniecznych zmian, oświeconej inteligencji i większego otwarcia na świat. Stara gwardia nigdy nie przyjmie do wiadomości, że nowe może oznaczać lepsze. Wypuszczenie steru władzy z rąk byłoby równoznaczne z publicznym obnażeniem się i kompromitacją.
Pomimo straszliwej ciasnoty we wnętrzu małego nissana zdążającego do Nyahururu i silnego bólu spowodowanego powtarzającymi się skurczami w łydkach, cieszyłam się widokiem okolic Nairo-
14
bi, przez które jechaliśmy, soczyście zielonych dzięki obfitym opadom deszczu. Z przyjemnością spoglądałam na skąpane w porannej mgle uprawy bertramu i różowawo kwitnące pola kartofli, na zielone, wysokie pola kukurydzy, plantacje bananów, niewielkie ogródki warzywne, do jakich byłam przyzwyczajona w Niemczech, ciągnące się nad jeziorami Naivasha i Nakuru, a także na krater wulkanu Longonot. Znajdowaliśmy się na obszarze wyjątkowo interesującej pod względem geologicznym i historycznym Great Rift Valley. Jadąc drogą wijącą się wysokimi, stromymi zboczami Wielkiego Rowu Wschodniego, mogliśmy podziwiać rozległe, zielone dno doliny, porośnięte wielowarstwową roślinnością. Później droga, prowadząca aż do granicy z Ugandą i na niektórych odcinkach odwiedzana przez stada pawianów, biegła przez las eukaliptusów gaikowych o żółtawo lśniących pniach i rozłożystych koronach, rosnący w pobliżu Naivasha, przez gwarne miasto Gilgil, a następnie wzdłuż potężnych szczytów i zboczy zielonych gór Aberdare. Jadąc dalej, minęliśmy masyw Kenia, po czym, tuż przed Nyahururu, w mało spektakularny sposób przekroczyliśmy równik - świadectwem tej geograficznej osobliwości była jedynie niewielka zardzewiała tablica. Na innych trasach komunikacyjnych przecinających równik wykazano się nieco większą przedsiębiorczością.
- Lpetati i ja
W pewnym momencie wróciłam myślami do chłopca, który tańczył dla mnie w Nairobi, i do Lpetati. Tym razem Lpetati i ja rozstaliśmy się na wiele tygodni, gdyż jak co roku poleciałam stęskniona za ojczyzną do Niemiec, a potem spędziłam jeszcze trochę czasu na wybrzeżu Oceanu Indyjskiego w pobliżu Mombasy, gdzie grałam z zespołem muzycznym w hotelach. Bardzo lubiłam tę pracę, poza
15
tym mogłam zajrzeć do mojego nadmorskiego domu w Shanzu. Abstrahując od radości, jaką dawała mi praca, musiałam zarabiać, aby przeżyć w buszu z Lpetati i jego rodziną. Hodowla bydła, a od kilku lat także gospodarstwo rolne, nie wystarczały, byśmy mogli egzystować, nie martwiąc się o jutro.
Nosiłam przy sobie ostatnie listy od Lpetati, listy, które wyraźnie ukazywały, że po niemal osiemnastu latach trwania tego niezwykłego związku nadal darzymy się wielkim uczuciem. Myślę, że nasze małżeństwo tak dobrze się układało, gdyż po kilku latach wspólnego życia, mając już pewne doświadczenie, zdecydowałam, że nigdy nie będę żądać od Lpetati rzeczy, których nie rozumie, nie zna lub nie jest gotów dobrowolnie na nie przystać. Musi bowiem pozostać sobą. Sprawy między nami dwojgiem, które wymagały wyjaśnienia, omawiałam z nim spokojnie, cierpliwie i bez emocji. Aby nie podkopywać autorytetu Lpetati czy jego rodziny, wyrażając życzenia dotyczące zmian i innowacji, nigdy nie zapominałam dodać: "A co ty o tym myślisz?". Niektóre sytuacje rozgrywałam taktycznie, używałam również pewnych sztuczek, jednak oczywiście najprościej było, kiedy Lpetati aprobował moje pomysły, przeważnie dotyczące podniesienia standardu życia, i przedstawiał je rodzinie jako własne. Krewni niekoniecznie byli nimi zachwyceni, cenili jednak Lpetati za inwencję i otwarty umysł.
Te rozważania mimowolnie przywołały wspomnienie naszej pierwszej wspólnej podróży na północ kraju. Lpetati był wtedy we mnie bardzo zakochany i jako młody członek plemienia przystrojony we wszystkie symboliczne odznaki wojownika - niezwykle atrakcyjny mężczyzna, widok wręcz zapierający dech w piersiach, choć przecież tak zupełnie inny. Nigdy nie zapomnę tej podróży, nigdy nie zapomnę uczuć, które obudziły się tak gwałtownie, uczyniły mnie tak szczęśliwą i tak wzbogaciły wewnętrznie - i trwają do dzisiaj, pomimo upływu niemal dwóch dziesiątków lat.
16
Gdy teraz wspominam nasz pierwszy wspólnie spędzony czas, myślę, że wszystko potoczyło się tak, jak powinno. W pewien sposób wierzę w przeznaczenie, ale nie w takim sensie, w jakim czyni to większość mieszkańców Afryki. Afrykanie niechętnie biorą sprawy w swoje ręce, wolą pozostawiać wszystko naturalnemu biegowi rzeczy w przekonaniu, że nasz los "jest już zapisany". Ja tymczasem sądzę, że należy mu pomagać - w myśl zasady: "Bóg pomaga tym, którzy sami sobie pomagają" czy "Kto nie ryzykuje, ten nie wygrywa".
Pomimo uciążliwej podróży zawsze chętnie, przepełniona miłością i z biciem serca wracam do egzotycznego, wywierającego niezwykle silne wrażenie świata dystryktu Samburu. Stał się on moją drugą ojczyzną, którą dobrze poznałam i w której doskonale się czuję.
Naturalnie szczęście dają mi również regularne podróże do Niemiec, gdzie mogę spotkać się z rodziną, przede wszystkim z moimi obydwoma synami, i z przyjaciółmi. Wspaniale jest raz na jakiś czas znaleźć się w dawnym, dobrze znanym otoczeniu i zajmować rzeczami, które są mi drogie. Ani tam, ani tutaj nie czuję się obco. Mam pewność, że jestem mile widziana, być może nawet z utęsknieniem oczekiwana, a przy tym udaje mi się zachować niezależność. Do Niemiec jeżdżę sama, po tym jak Lpetati niemal bez zastanowienia odrzucił moje zaproszenie. Wiedziałam, że boi się polecieć samolotem, ale mimo wszystko czułam się upokorzona i głęboko zraniona. Z kolejnych zaproszeń zrezygnowałam, choć w późniejszym czasie Lpetati zmienił zdanie. Nie chciałam jednak po raz drugi przeżyć podobnego rozczarowania. Poza tym dała mi do myślenia uwaga baby, ojca, że Lpetati wróciłby z Niemiec jako "bogaty człowiek". Jakież oczekiwania wiązała rodzina Samburu z jego podróżą do Europy?
17
, Związki z wyrachowania i z miłości
Młodzi wojownicy są bardzo towarzyscy i z prawdziwym entuzjazmem witają w swoim regionie turystów, zwłaszcza europejskie kobiety, gdyż wizyty te zawsze przynoszą im korzyści finansowe. Dla pewnej grupy młodych ludzi niemal do dobrego tonu należy posiadanie białej przyjaciółki, czyli po prostu sponsorki. Ponieważ słyszałam wiele niezbyt ciekawych historii na ten temat, często też białe kobiety zwracały się do mnie z prośbą o radę, postanowiłam wnikliwiej zająć się tym tematem. To, co odkryłam, było dla mnie nieprzyjemnym zaskoczeniem. Okazało się, że proceder ten kwitnie w najlepsze - wojownicy Samburu coraz liczniej przybywają na wybrzeże, wyłącznie w celu nawiązania lukratywnych kontaktów z białymi kobietami. Najczęściej nie mają z tym żadnych trudności. Pozostawione w domu narzeczone i żony czekają na nich cierpliwie, rzadko kiedy dowiadując się prawdy o wątpliwych znajomościach swych narzeczonych czy mężów. Wychowane w szacunku i posłuszeństwie nie ośmielają się zadawać żadnych pytań, gdy odkryją machinacje ukochanego. Mężczyzna jest nietykalny - po prostu tylko dlatego, że jest mężczyzną. Zresztą może on, po uzgodnieniu tego z rodziną i pierwszą żoną, poślubić kolejną kobietę, a potem wziąć sobie także trzecią i czwartą żonę. Wielożeństwo nie jest jednak zbyt popularne ze względu na wiążące się z nim koszty. Każda małżonka musi bowiem być traktowana na równi z innymi, a wydatki związane z wyżywieniem licznego potomstwa, jakiego można się spodziewać w takim związku, wzrastają wielokrotnie, nie mówiąc już o przyszłych inwestycjach w wykształcenie.
Z reguły tubylcze kobiety - mówię tu o plemieniu Samburu - słabo orientują się we współczesnym świecie. Nigdy nie opuszczały swego najbliższego otoczenia i nie wiedzą, z jakich możliwości
18
mogą skorzystać mężczyźni. Nie znają języka angielskiego, powszechnie używanego w kontaktach pomiędzy turystami i krajowcami, a prócz tego ledwie potrafią czytać i pisać - nie są więc w stanie zrozumieć pisanych po angielsku listów do ich chłopców czy mężów ani też umów, które zawierają oni z białymi kobietami.
Nierzadko zdarza się jednak, że miejscowe kobiety i ich dzieci, a nawet dalsi krewni, także czerpią korzyści finansowe ze związków ich mężów i ojców z cudzoziemkami - niekiedy aż nazbyt chętnie. Dopóki nie wpływa to negatywnie na losy rodziny, a wprost przeciwnie, dzięki dopływowi gotówki poprawia się standard jej życia, do przygód miłosnych mężów nie przywiązuje się wagi. Nie mają one bowiem znaczenia emocjonalnego, lecz jedynie ekonomiczne.
Niektórzy afrykańscy mężczyźni wykorzystują każdą szansę zbicia kapitału na kontaktach z białymi kobietami: przyjmują zegarki, złote łańcuszki, telefony komórkowe, buty, ubrania, pieniądze wpłacane na ich konto, rowery, samochody, a nawet domy. W zamian za to muszą jedynie zawsze atrakcyjnie wyglądać i być do dyspozycji kobiet jako partnerzy seksualni i "panowie do towarzystwa", traktowani przez nie jak trofea.
Znam też niezliczone, poruszające opowieści o nieszczęściach i chorobach, o spalonych chatach, padłym bydle, głodujących rodzinach i bezpodstawnych aresztowaniach. Są to po części prawdziwe, ale też i zmyślone historie, mające na celu wzbudzenie współczucia lepiej sytuowanych przybyszy z zagranicy. "Biedakom, z którymi los tak okrutnie się obszedł" chętnie udziela się pomocy, wierząc im na słowo.
Nie zamierzam krytykować tego procederu, sama dobrze wiem, jaka nędza panuje w mojej drugiej ojczyźnie. Jestem jednak rozczarowana, a czasami, kiedy wiarygodność takiej opowieści pozostawia wiele do życzenia, czuję prawdziwą złość. Pomimo zrozumienia dla
19
trudnej sytuacji wielu pokrzywdzonych przez los ludzi, słysząc tego rodzaju historie, odczuwam niesmak.
Wraz z rozwojem turystyki nastąpił podział wojowników (i oczywiście także pozostałych członków plemienia) na dwie kategorie. Do pierwszej należą ci, którzy czują się zobowiązani wobec tradycji i postępują honorowo. Drugą kategorię tworzą wojownicy decydujący się dołączyć do ogromnej rzeszy nierobów i pospolitych naciągaczy. Jest to godne pożałowania i zupełnie nie przystaje do ich pełnego wdzięku, dziecięco-radosnego sposobu zachowania. Nie znam ani jednej kobiety, która po powrocie do domu nie otrzymałaby w liście od swojego przyjaciela czy kochanka obok niezwykle miłych i czułych słów także prośby o pomoc.
To jedna strona tego zjawiska. Druga - to rodzące się niekiedy prawdziwe uczucia pomiędzy osobami pochodzącymi z tak innych społecznie i obyczajowo krajów. Niestety, odmienność kultur sprawia, że niezmiernie rzadko związki te wytrzymują próbę czasu. "Miłość" i "przyjaźń" są zazwyczaj krótkimi epizodami, ograniczającymi się do kilku cudownych dni podczas urlopu, z daleka od codzienności i jej problemów. Odmienna mentalność dwóch diametralnie różnych światów nie stanowi wtedy przeszkody. Jednak długie rozstania nie służą związkom. Listy i telefony nie zastąpią bliskości i nie pozwolą lepiej się poznać. Taki układ może wzbogacić życie jedynie w wyjątkowych przypadkach, a jego pielęgnowanie wymaga wiedzy, wzajemnego szacunku, zdolności przystosowywania się, akceptacji innej kultury i dużo miłości.
Większość europejskich kobiet i mężczyzn reaguje przy konfrontacji z afrykańskimi realiami najzupełniej spontanicznie i normalnie - lecz nie zawsze dyplomatycznie. Jeżeli mają szczęście zostać zaproszeni do wioski tubylców, obojętnie jakiego plemienia, są najczęściej zszokowani skromnymi, wręcz spartańskimi warunkami życiowymi swoich nowych "przyjaciół" i gotowi natychmiast wysu-
20
płać pieniądze. W swoim mniemaniu czynią dobrze. Okazując spontaniczną gotowość pomocy, zapominają często, że powinni odnosić się do tubylców i ich sposobu życia z szacunkiem. Uświadamianie tym ludziom, w jak skromnych warunkach egzystują, rani ich dumę. Nawet najbardziej niezbędna pomoc wymaga gruntownego przemyślenia i ogromnego taktu.
We wcześniejszym okresie, nim Kenia zaczęła przeżywać boom turystyczny, mieszane, czarno-białe związki były rzadkością. Dopiero w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku zaczęła się poprawiać sytuacja materialna mieszkańców terenów położonych w głębi kraju, którzy do tej pory byli pozbawieni możliwości zarobkowania. Mężczyźni, szczególnie młodzi, mogą legalnie zarabiać na dalekim wybrzeżu, znajdując pracę w hotelach i związanych z nimi instytucjach, jak apartamenty, sklepy, restauracje i biura podróży. Nieco inaczej wygląda to w przypadku wojowników, egzotycznych nie tylko dla białych, ale również dla wielu Kenijczyków, i uchodzących za groźnych dzikusów. Ich "praca" polega głównie na reprezentowaniu kultury wschodnioafrykańskiej. Imponująco i barwnie przystrojeni wykonują proste usługi, na przykład witają gości hotelowych. Niemniej jednak dla wielu jest to jedyna szansa na poprawę warunków bytowych. Ponieważ u siebie mogą jedynie hodować bydło, liczni młodzi wojownicy, więcej Samburu niż Masajów, decydują się na uciążliwą podróż na wybrzeże. Tutaj mają za zadanie prezentować gościom hotelowym, przybyłym z dalekiej Europy czy Ameryki, tańce plemienne i zadbać o to, by urlopowicze poczuli atmosferę Afryki. Tańce są obecnie stałym punktem programów rozrywkowych, co pomaga kolejnym pokoleniom wojowników zarobić pierwsze własne pieniądze.
Dla wielu wychowanych w duchu tradycji członków plemienia to ogromny kulturowy skok. Uczą się nowego życia, wytrąceni z utartych kolein, i zaczynają je cenić. I właśnie tutaj tkwi największe nie-
21
bezpieczeństwo, gdyż dotychczas ich ukształtowany przez tradycję byt określały inne wartości - więź kulturowa i rodzinna oraz bliskie, dobrze znane środowisko społeczne i naturalne.
Podróż z przygodami
W czasie gdy myślałam o tym wszystkim, dotarliśmy do Rumu-ruti. Na końcu miejscowości, niedaleko posterunku policji, droga z asfaltową nawierzchnią ustąpiła miejsca pokrytemu kurzem, kamienistemu traktowi. Jakie skutki mógłby mieć wypadek na tym odcinku trasy? Jak okiem sięgnąć ani jednego domu, żadnej stacji benzynowej, telefonu, brak zasięgu w komórce, nic, tylko zarośla, pastwiska, drzewa i znów zarośla... Przejechaliśmy zaledwie kilka metrów, kiedy nasz przepełniony minibus się zatrzymał. Na poboczu stało kilka samochodów, w większości zbiorowych taksówek takich jak nasza. Pasażerowie i kierowcy, którzy wysiedli z pojazdów, dyskutowali o czymś z ożywieniem.
- Dziś rano było kilka napadów na tej drodze - ktoś powiedział. Pełna niepokoju przysłuchiwałam się rozmowom, o ile były prowadzone w suahili, a nie w plemiennym języku kikuju, i zastanawiałam się, czy powinnam zawrócić czy zaczekać z innymi. Stałam tak rozdarta między strachem a nadzieją; ze zdenerwowania nie czułam ani głodu, ani pragnienia, chociaż po raz ostatni jadłam niemal dwanaście godzin temu.
Gdzieś koło południa wreszcie coś się zaczęło dziać. Przybyli uzbrojeni policjanci i żołnierze. Przez dłuższą chwilę kręcili się tam i z powrotem, a w końcu, przeszukawszy pojazdy, polecili, byśmy z powrotem wsiedli do matatu, których obecnie na miejscu było już siedem. W każdym z nich zajęło miejsce dwóch policjantów lub żołnierzy, jeden obok kierowcy, drugi na tylnym siedzeniu, z kara-
22
binem maszynowym gotowym do strzału. Ruszyliśmy w długim konwoju przez sawannę. Panowała całkowita cisza, słychać było jedynie odgłos silnika i uderzenia kamieni o podwozie lub boczne ściany busa, a od czasu do czasu dobiegały nas głosy zwierząt. Przy każdym zakręcie, jeśli droga za nim była niewidoczna, wstrzymywałam oddech, a serce waliło mi jak młotem; kiedy dostrzegłam ruch pomiędzy zaroślami a drzewami i okazywało się, że to "tylko" im-pala, bawół, żyrafa czy słoń, oddychałam z ulgą. Bez ustanku wznosiłam gorące modły ku lekko zachmurzonemu niebu i pełna wdzięczności rejestrowałam każdy bezpiecznie przebyty kilometr.
Nie był to pierwszy raz, kiedy jechałam do domu czy w kierunku Nairobi pod ochroną policji. Napady rabunkowe na pasażerów, jak również zła pogoda, mogły uczynić podróż bardzo niebezpieczną. Przemierzając Kenię, zawsze miałam duszę na ramieniu.
I wreszcie na horyzoncie pojawiły się znajome wzgórza Karisia i mój ukochany, sławiony przez botaników szczyt Naiparikedju. Od razu poczułam się o wiele lepiej.
Późnym popołudniem cała i zdrowa, nieco wyczerpana, ale szczęśliwa i wdzięczna losowi dotarłam do Maralal, jeszcze bardziej zakurzonego niż droga, którą jechaliśmy, a w dodatku brudnego. Wiatr unosił w powietrzu płachty papieru i plastikowe reklamówki, które zatrzymywały się na płotach i gałęziach drzew; na uliczkach i we wszystkich wolnych zakątkach piętrzyły się góry śmieci przyciągające kozy, kury, a także straszliwie zabiedzone psy i krowy.
Maralal, centrum administracyjne dystryktu Samburu, z pewnością nie było rajem na ziemi. Znajdowały się tu jednak poczta, bank, ośrodek rolniczy, szkoły ponadpodstawowe, agendy ministerstw, stacja misyjna, szpital, przychodnia lekarska, sklepy, restauracje, parę zajazdów, siedziby kilku organizacji charytatywnych, plac targowy i stacja benzynowa. Poza tym Maralal było nieciekawym miastem, chyba że ktoś interesował się historią. Stał tutaj bowiem niepozor-
23
ny budynek, w którym Brytyjczycy przetrzymywali w areszcie, w 1961 roku, przyszłego pierwszego prezydenta wolnej Kenii, Jomo Kenyattę.
Miasto było tak małe, że można się w nim było umówić bez podawania dokładnego miejsca. Wystarczyło powiedzieć, że tego a tego dnia będzie się w Maralal - raczej mało prawdopodobne, by umówione osoby się nie spotkały.
Zawsze czułam się uszczęśliwiona, kiedy mogłam opuścić tę miejscowość i na powrót znaleźć się na łonie "dzikiej" natury, stanowiącej obietnicę błogiego spokoju i ciszy. Bardzo kochałam tę ziemię i czułam się z nią związana na wiele sposobów.
Ponieważ byłam zmęczona i spocona, no i miałam z sobą spory bagaż, kazałam się jeszcze zawieźć równie zmęczonemu, ale po otrzymaniu godziwej zapłaty bardzo ucieszonemu kierowcy matatu do "Impala Lodge".
W skromnym pokoju stało proste łóżko z dziurawą moskitierą i krzesło, prócz tego na jego wyposażenie składały się: duży ręcznik, kilka odliczonych rolek papieru toaletowego, małe mydełko, plastikowy kosz na śmieci, zasłony na oknach, klapki kąpielowe, każdy w innym kolorze, żeby nikt ich ze sobą nie zabrał, i lampa. Ściany już od dłuższego czasu wymagały odmalowania.
Z początku nie czułam głodu, miałam jednak ochotę na gorącą, słodką herbatę z mlekiem. Pogrzebałam w plecaku i udałam się na poszukiwanie toalety i prysznica. Znalazłam je w głębi podwórza; przypominały bardziej zagrodę niż sanitariat.
Wracając do pokoju, a potem także w ciągu nocy słysz...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]