[ Pobierz całość w formacie PDF ]
emma dostała ten list w dniu swoich urodzin.
Szła właśnie do pokoju muzycznego, gdy dziewczynka z najmłod­
szej klasy, ogromnie przejęta swoją misją, wręczyła jej przesyłkę.
— Dziękuję, Mary — powiedziała, odbierając ją od dziecka. Koperta
była większa i cięższa niż te, które przychodziły do niej co kwar­
tał. W Gemmie coś drgnęło, jakaś ukryta, niejasna nadzieja dała znać
o sobie. Dziewczynka dygnęła grzecznie, jak przed nauczycielką, i po­
biegła do swojej klasy.
Gemma stłumiła westchnienie. Istotnie, miała już tyle lat, co niejed­
na wychowawczyni, więc młodszym uczennicom mogła się nią wyda­
wać. Wciąż jeszcze przebywała w szkole z internatem panny Mayham
jako wychowanka, ale niejednokrotnie pomagała w nauczaniu młod­
szych dziewcząt. Słuchała cierpliwie wygrywanych przez nie gam albo
sprawdzała ortografię w upstrzonych kleksami zeszytach, pamiętając,
że sama była kiedyś mała. Wtedy ceglane mury szkoły wydawały się jej
bezpieczną fortecą. Teraz przypominały raczej więzienie.
Dzisiaj skończyła dwadzieścia jeden lat. Wiele dawnych koleżanek
było już mężatkami, a nawet matkami. Niekiedy otrzymywała listy
od tych, które opuściły szkołę trzy lub cztery lata temu. Tylko że one
miały dokąd pójść i mogły rozpocząć normalne życie.
7
Gemma też mogłaby zakochać się i wyjść za mąż, założyć rodzinę
i zapełnić czymś pustkę, która ją otaczała... Gdyby była pewna, że ma
prawo poślubić godnego szacunku mężczyznę.
Przyjrzała się listowi. Na kopercie widniało jej nazwisko i adres,
wypisane drobnym, starannym pismem prawnika, który przez całe lata
przesyłał jej co kwartał pieniądze wraz z suchym zawiadomieniem
o uregulowaniu rachunków za edukację. Ostatni list od niego otrzy­
mała kilka tygodni wcześniej. Nie spodziewała się też życzeń uro­
dzinowych. Prawnik nigdy jej nie przysyłał niczego poza oficjalnymi
dokumentami. Czyżby...
Złamała woskową pieczęć. Jej zdumienie rosło, w miarę jak czytała
wiadomość:
Szanowna panno Smith. Dwadzieścia lat temu poproszo­
no mnie o przechowanie tego listu, póki nie ukończy pani dwudzie­
stego pierwszego roku życia. Pani oddany sługa, Augustus Peevey,
radca prawny.
W środku znajdował się drugi list, na którym widniało jedno jedyne
słowo:
Gemma.
Na wosku nie odciśnięto żadnej pieczęci. Papier był
w znakomitym gatunku, a charakter pisma - subtelniejszy i bardzo
ozdobny - wskazywał na kobietę. Z bijącym sercem złamała pieczęć
i rozłożyła kartkę. Nie dowierzając własnym oczom, przeczytała ją
kilka razy. Potem ukryła list na piersi, podeszła do drewnianej ławy
w kącie holu i opadła na nią. Kolana się pod nią uginały.
Cały jej świat nagle się odmienił i nic już nie było takie jak przed­
tem.
ieniądze są bez wątpienia użyteczne!
Louisa Crookshank wygładziła swój nowy, granatowy strój podróż­
ny i uśmiechnęła się powściągliwie. Nie chciała wyglądać na osobę
zbyt zadowoloną z siebie. Wiedziała, że niektórzy mówią o niej „ta
przemiła panna Crookshank", ale okazywanie samouwielbienia niko­
mu nie dodaje uroku!
Nie zmienia to jednak faktu, że posiadanie sporej fortunki to coś
bardzo satysfakcjonującego. Pod koniec zimy skończyła dwadzieścia
jeden lat i objęła odziedziczony po ojcu majątek. Prawda, że stryj
Charles wciąż jeszcze kontrolował nominalnie jej finanse, ale bez tru­
du zdołała przekonać kochanego staruszka do swoich zamiarów. I tak
oto siedzi teraz we własnym, eleganckim, świeżo kupionym powozie,
jadąc do wymarzonego Londynu.
Nareszcie! W zeszłym roku chciała spędzić tam cały sezon — wcześ­
niejsze plany wyjazdu trzeba było odłożyć z powodu śmierci ojca
i żałoby, a potem innych kłopotów rodzinnych — ale kiedy już znalazła
się w stolicy, nic nie układało się zgodnie z jej oczekiwaniami. Na
wspomnienie fatalnego niesławnego incydentu, po którym niedługi
pobyt w Londynie musiał ulec skróceniu, wstrząsnął nią dreszcz. Tym
razem będzie inaczej, bo...
9
Powóz gwałtownie zahamował i musiała złapać się za brzeg siedze­
nia, żeby z niego nie spaść. Panna Pomshack, wynajęta, lecz godna
szacunku dama do towarzystwa, siedząca naprzeciwko, zbudziła się
z drzemki z okrzykiem:
- Co się stało, czy to napad?!
- Z pewnością nie! - Louisa usiłowała dojrzeć znajomą sylwetkę
przez zalewane strugami deszczu okienko, lecz ulewa przesłaniała
wszystko. Uchyliła drzwiczki, nie zważając na deszcz i wiatr wpadają­
ce do środka. Panna Pomshack znów jęknęła żałośnie i mocniej otuliła
szaleni chude ramiona. Louisa nie przejęła się tym. Wreszcie go do­
strzegła, swego narzeczonego Lucasa Englewooda. Brązowe kędziory
miał przyklejone do czoła; wiatr musiał strącić mu kapelusz. Skierował
konia ku powozowi. Gdy zaczęło padać, Louisa poprosiła, żeby wsiadł
do środka, lecz Lucas upierał się, że „mężczyźnie nie zaszkodzi parę
kropel deszczu ".Teraz nie był już takim zuchem.
- Nie ma rady, leje bez przerwy, a na drodze samo błoto. Konie
ledwo dyszą. Musimy się zatrzymać i przeczekać ulewę. W pobliżu
jest oberża.
Louisa stłumiła słowa protestu. Koniecznie chciała przed zmrokiem
dotrzeć do wytęsknionego Londynu, lecz widząc strugi deszczu prze­
słaniające cały świat, energicznie kiwnęła głową i zamknęła drzwiczki.
Powóz przejechał jeszcze kawałek, kołysząc się na boki, gdy zaprzęg
brnął przez zwały błota. Louisa, trzymając mocno za uchwyt, wes­
tchnęła.
Pieniądze są użyteczne, ale, niestety, nie wszystko mogą!
Kiedy schyleni, by się osłonić przed deszczem, wbiegli do oberży,
spostrzegła, że nie tylko oni się tam schronili. Oberżysta uśmiechał się
i kłaniał w pas, jego zachowanie zadowoliłoby najwybredniejszego
arystokratę. W gospodzie nie było jednak prywatnego saloniku, który
mogliby wynająć.
10
— Podróżni z dyliżansu to bardzo mili, spokojni ludzie, nie będą się na­
przykrzać. A moja żona szykuje właśnie obiad, który poprawi pani humor.
Lucas wzruszył ramionami i pomógł jej zdjąć mokre okrycie. Louisa
wolałaby co prawda siąść bliżej ognia — również i panna Pomshack
spoglądała tęsknie w tamtą stronę — lecz Lucas, jak zwykle, lepiej wie­
dział, co jest stosowne, a co nie.
Wyglądało na to, że dyliżans również zatrzymał się tu ze względu na
ulewę. Wielu pasażerów stało przy kominku, unosząc poły odzienia,
żeby je wysuszyć. Rozmawiali o udziałach w handlu i cenach wełny.
Cała gospoda przesiąkła wonią mokrej odzieży, swądem z paleniska
i dokuczliwym dymem z fajki pewnego jegomościa siedzącego tuż
przy ogniu. Może to i lepiej, że Louisa siedziała daleko od niego?
- Ledwie zdołałem wynająć sypialnię dla ciebie i panny Pomshack
— oznajmił Lucas.
— Czy naprawdę musimy spać razem? — zaprotestowała, ściszając
głos do szeptu. Panna Pomshack na szczęście nic nie usłyszała.
— Wziąłem ostatni wolny pokój — wyjaśnił Lucas. —Ja muszę pozo­
stać tutaj. Powinnaś się raczej cieszyć.
— Dziękuję za troskę. - Westchnęła, posyłając mu uśmiech. Przyjął
to z wyraźną satysfakcją.
— Przecież obiecałem twemu stryjowi, że będę nad tobą czuwał
— mruknął z wyższością. — Tym razem nic złego ci się nie przytrafi.
Louisa drgnęła. Wolałaby zapomnieć o fatalnej zeszłorocznej wypra­
wie i nie ożywiać przykrych wspomnień.
Oberżysta postawił przed każdym gorący kubek z korzennym wi­
nem. Louisa pogratulowała sobie, że nie zdjęła rękawiczek, i upiła
jeden łyk. Po całym ciele rozeszło się miłe ciepło i rozczarowanie
osłabło. W końcu i tak dojedzie do Londynu, a przerwa w podróży
nie potrwa długo.
Lucas poszedł zająć się zaprzęgiem. Chciał mieć pewność, że konie
w tym jego piękny wałach, zostaną wyczyszczone i nakarmione jak
należy. Louisa, pozostawiona samej sobie - panna Pomshack zaintere­
sowana była wyłącznie kubkiem z winem — rozglądała się po gospo­
dzie. W kącie, z dala od mężczyzn, siedziała samotna kobieta.
11
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • grabaz.htw.pl
  •