[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software
http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
Clive Staples Lewis
Z milcz¹cej planety
Przeło¿ył Andrzej Polkowski
Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software
http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
1
Zanim ostatnie krople ulewy przestały spadaæ ciê¿ko na ziemiê, wêdrowiec
schował mapê do kieszeni, poprawił plecak na zmêczonych ramionach i wyszedł na
drogê spod wielkiego kasztana, pod którym znalazł schronienie w czasie burzy.
Jaskrawo¿ółty blask zachodz¹cego słoñca przedarł siê przez szczelinê w chmurach,
lecz tam, dok¹d szedł, niebo wci¹¿ miało kolor ciemnoszarego łupku. Drzewa i
wysokie trawy ociekały wod¹, a droga lœniła jak potok. Nie tracił czasu na rozgl¹danie
siê po okolicy, lecz od razu ruszył w drogê zdecydowanym krokiem wêdrowca, który
zbyt póŸno spostrzegł, ¿e tego dnia bêdzie musiał przejœæ wiêcej, ni¿ zamierzał. Tak
właœnie było. Gdyby spojrzał za siebie - czego nie zrobił - zobaczyłby strzelisty szczyt
Much Nadderby i z pewnoœci¹ wyrwałoby mu siê z ust przekleñstwo na wspomnienie
niegoœcinnego hoteliku, w którym odmówiono mu noclegu. Od czasu jego ostatniego
pobytu w tych okolicach hotelik zmienił właœciciela. Miłego, starego gospodarza, na
którego goœcinnoœæ dzisiaj liczył, zast¹pił ktoœ, kogo bufetowa nazwała “pani¹”. “Pani”
nale¿ała najwidoczniej do owej ortodoksyjnej szkoły angielskich właœcicieli hoteli,
którym goœcie sprawiaj¹ wyraŸny kłopot.
Jego ostatni¹ szans¹ było teraz miasteczko Sterk, poło¿one po drugiej stronie
wzgórz, czyli o dobre szeœæ mil marszu. Według mapy powinna tam byæ gospoda.
Wêdrowiec miał zbyt wiele doœwiadczenia, by wi¹zaæ wiêksze nadzieje z czarnym
znaczkiem na mapie, ale i tak wszystko wskazywało na to, ¿e przed nadejœciem nocy
nie zdoła dojœæ do ¿adnej innej miejscowoœci.
Maszerował zdecydowanie szybkim krokiem nie rozgl¹daj¹c siê wokół siebie,
jak człowiek próbuj¹cy skróciæ sobie drogê zajmuj¹cym rozmyœlaniem.
Był to wysoki, lecz niezbyt szeroki w ramionach mê¿czyzna, zapewne
dobiegaj¹cy czterdziestki, a jego ubiór odznaczał siê owym szczególnym rodzajem
zaniedbania, jaki czêsto zdradza inteligenta na urlopie. Na pierwszy rzut oka mógłby
byæ wziêty za lekarza lub nauczyciela, choæ brakowało mu pewnej œwiatowoœci
pierwszego i nieokreœlonej dziarskoœci drugiego. W rzeczywistoœci był filologiem,
wykładowc¹ w jednym z koled¿ów w Cambridge. Nazywał siê Ransom.
Kiedy opuszczał Nadderby, miał nadziejê, ¿e mo¿e uda mu siê znaleŸæ nocleg w
jakiejœ goœcinnej farmie i nie bêdzie musiał wêdrowaæ a¿ do Sterk. Po tej stronie
wzgórz okolica wygl¹dała jednak na prawie nie zamieszkan¹. Był to odludny,
Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software
http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
monotonny kraj, w którym miêdzy rzadkimi ¿ywopłotami i pojedynczymi drzewami
ci¹gnêły siê pola kapusty i rzepy. Nic tu nie przyci¹gało turystów, którzy wybierali
raczej ciekawsze okolice, le¿¹ce na południe od Nadderby. Ponure wzgórza oddzielały
go od uprzemysłowionych rejonów poło¿onych za Sterk. W miarê jak zapadał zmrok i
milkły głosy ptaków, robiło siê coraz bardziej cicho, prawdê mówi¹c, bardziej ni¿ w
przeciêtnym krajobrazie angielskiej wsi. Odgłos jego własnych kroków po kamienistej
drodze zaczynał mu działaæ na nerwy.
Przeszedł ju¿ ze dwie mile, gdy zobaczył przed sob¹ œwiatło. Wzgórza były ju¿
blisko i prawie zapadał zmrok. O¿yła w nim nadzieja na nocleg w jakiejœ zasobnej
farmie. Dotarł do Ÿródła œwiatła i stwierdził, ¿e stoi przed niewielkim domkiem z
brzydkiej, dziewiêtnastowiecznej cegły. Kiedy podszedł do drzwi, otworzyły siê
raptownie i wypadła z nich starsza kobieta, prawie siê z nim zderzaj¹c.
- Och, bardzo przepraszam - powiedziała. - Myœlałam, ¿e to mój Harry.
Ransom zapytał, czy przed Sterk znajdzie dom, w którym by go przenocowano.
- Nie, proszê pana. Dopiero w Sterk. Oœmielam siê zauwa¿yæ, ¿e mo¿na było
znaleŸæ coœ w Nadderby.
W jej głosie, prócz uni¿onoœci, wyczuł pewne zdenerwowanie, jakby coœ jeszcze
j¹ niepokoiło. Wyjaœnił, ¿e ju¿ próbował w Nadderby.
- No to naprawdê nie wiem, proszê pana. Przed Sterk nie ma ¿adnego domu,
nic, co by panu odpowiadało. Jest tylko “The Rise”, gdzie pracuje mój Harry.
Myœlałam, ¿e pan właœnie stamt¹d idzie i dlatego wyszłam na dwór. To znaczy,
usłyszałam kroki i pomyœlałam, ¿e to mo¿e on. Ju¿ dawno powinien wróciæ.
- “The Rise” - powtórzył Ransom. - Co to takiego? Jakaœ farma? Czy tam by
mnie nie przenocowali?
- O nie, proszê pana. Widzi pan, od czasu jak pani Alice umarła, nie ma tam
nikogo, tylko ten profesor i jakiœ pan z Londynu. Nie trzymaj¹ nawet ¿adnej słu¿by,
tylko mój Harry pali im w piecu. Ale on nie jest na stałe.
- Jak siê nazywa ten profesor? - zapytał z nikł¹ nadziej¹ Ransom.
- Nie wiem, proszê pana. Ten drugi pan to siê nazywa Devine, a Harry mówi, ¿e
tamten to jakiœ profesor. Pan rozumie, Harry nie ma do tego głowy, a w ogóle to on
nie jest za m¹dry i dlatego niepokojê siê, jak tak póŸno wraca. Oni mówi¹, ¿e zawsze
wysyłaj¹ go do domu o szóstej. Ale to nie znaczy, ¿e siê dobrze nie narobi przez cały
dzieñ.
Monotonny głos i doœæ ubogi zasób słów nie zdradzały napiêcia, lecz mimo to
Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software
http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
Ransom odczuł, ¿e kobieta dr¿y i jest bliska płaczu. Przyszło mu do głowy, ¿e
powinien pójœæ do owego tajemniczego profesora i poprosiæ go, by odesłał chłopca do
domu, a w ułamek sekundy póŸniej pomyœlał, ¿e jak ju¿ raz znajdzie siê w “The Rise” -
wœród ludzi podobnych sobie - mo¿e z powodzeniem liczyæ na zaproszenie do
spêdzenia tam nocy. Jakkolwiek przebiegał ten proces myœlowy, po chwili mglista
wizja siebie samego pukaj¹cego do drzwi “The Rise” przybrała bardziej trwał¹ postaæ
decyzji. Powiedział kobiecie, co zamierza zrobiæ.
- Och, bardzo panu dziêkujê, proszê pana, naprawdê. I gdyby pan był taki
dobry, ¿eby z nim wyjœæ z domu i odprowadziæ do drogi, pan rozumie. On tak siê boi
tego profesora, ¿e gdy tylko pan zawróci, nie ruszy siê z miejsca, chyba ¿e oni sami
ka¿¹ mu iœæ.
Ransom uspokoił kobietê, jak tylko potrafił, a potem po¿egnał j¹ upewniwszy
siê, ¿e znajdzie “The Rise” po lewej stronie drogi, po piêciu minutach marszu. Kiedy
zacz¹ł iœæ, poczuł, jak boleœnie zesztywniały mu miêœnie, podczas gdy stał
rozmawiaj¹c z kobiet¹.
Po lewej stronie drogi nie dostrzegał ¿adnego œwiatła - nic prócz płaskich pól i
jakiejœ ciemnej masy, któr¹ wzi¹ł za zagajnik. Minêło chyba wiêcej ni¿ piêæ minut,
zanim do niego doszedł i stwierdził, ¿e siê mylił. Zobaczył ogrodzenie z gêstego
¿ywopłotu, a w nim biał¹ bramê. Wznosz¹ce siê nad jego głow¹ drzewa nie były
brzegiem zagajnika, przeœwitywało przez nie niebo. Teraz był ju¿ prawie pewien, ¿e to
brama do willi “The Rise”, i ¿e drzewa s¹ czêœci¹ otaczaj¹cego dom ogrodu. Spróbował
otworzyæ bramê, lecz okazało siê, ¿e zamkniêto j¹ od wewn¹trz. Stał przez chwilê
niezdecydowany, nagle zniechêcony cisz¹ i ciemnoœci¹. Pomimo zmêczenia
najchêtniej poszedłby dalej, gdyby nie kłopotliwe zobowi¹zanie wobec tej kobiety.
Wiedział, ¿e jeœli siê postara, mo¿e siê przedrzeæ przez ¿ywopłot, ale nie miał na to
wielkiej ochoty. Ładnie by wygl¹dało, gdyby natkn¹ł siê przypadkiem na jakiegoœ
emeryta-dziwaka - z rodzaju tych, co to mieszkaj¹c na wsi, zamykaj¹ na klucz bramê
swego domu - i zacz¹ł mu opowiadaæ tê głupi¹ historyjkê o rozhisteryzowanej matce
pogr¹¿onej we łzach, bo jej przygłupiego synalka zatrzymano w pracy pół godziny
dłu¿ej ni¿ zwykle! Było jednak zupełnie oczywiste, ¿e musi tam wejœæ. Przez ¿ywopłot
od biedy siê przeciœnie, ale z cał¹ pewnoœci¹ nie zrobi tego z plecakiem na grzbiecie.
Zdj¹ł go wiêc, przerzucił przez bramê i nagle uœwiadomił sobie, ¿e a¿ to tej chwili nie
bardzo wiedział, co robi. Teraz musi ju¿ włamaæ siê do cudzego ogrodu, choæby tylko
po to, aby odzyskaæ plecak. Ogarnêła go złoœæ na ow¹ kobietê i na siebie, ale ukl¹kł i
Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software
http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
zacz¹ł siê przedzieraæ na czworakach przez gêsty ¿ywopłot.
Operacja okazała siê trudniejsza, ni¿ oczekiwał. Minêło kilka dobrych minut,
zanim stał w wilgotnej ciemnoœci po drugiej stronie ¿ywopłotu, boleœnie podrapany
kolcami i poparzony pokrzywami. Doszedł po omacku do bramy, podniósł plecak i po
raz pierwszy rozejrzał siê uwa¿nie dookoła. W szerokiej alei było o wiele jaœniej ni¿
pod drzewami i nie miał trudnoœci w rozpoznaniu kształtów du¿ego, kamiennego
domu, od którego oddzielał go zaniedbany, dawno nie strzy¿ony trawnik. Po
kilkunastu metrach aleja rozwidlała siê: prawa droga prowadziła łagodnym łukiem
pod frontowe drzwi domu, podczas gdy lewa biegła prosto, bez w¹tpienia do
pomieszczeñ gospodarczych. Na tej drugiej drodze zauwa¿ył głêbokie koleiny - teraz
pełne wody - jakby po niej czêsto przeje¿d¿ały ciê¿arówki. W domu nie paliło siê
¿adne œwiatło; niektóre okna zakryte były okiennicami, inne, bez okiennic i zasłon,
ziały ciemn¹ pustk¹. Całe to miejsce sprawiało wra¿enie martwego, opuszczonego i
niegoœcinnego. Jedyn¹ oznak¹, ¿e ktoœ tu jednak mieszka, był słup dymu unosz¹cy siê
spoza budynku. Jego wielkoœæ i kształt sugerował bardziej jak¹œ fabryczkê czy pralniê
ni¿ kuchniê. W ka¿dym razie nie ulegało w¹tpliwoœci, ¿e “The Rise” jest ostatnim
miejscem na ziemi, w którym obcy przybysz mo¿e liczyæ na nocleg. Ransom,
straciwszy ju¿ sporo czasu na odkrycie tej smutnej prawdy, ruszyłby mimo to dalej w
drogê, gdyby nie owa nieszczêsna obietnica dana starej kobiecie.
Wszedł po trzech schodkach na obszerny ganek, poci¹gn¹ł za dzwonek i czekał.
Po jakimœ czasie zadzwonił ponownie i usiadł na drewnianej ławce biegn¹cej wzdłu¿
jednego z boków ganku. Siedział tak długo, ¿e chocia¿ noc była ciepła i jasna, pot
wyschn¹ł mu na twarzy, a w plecach poczuł słabe dreszcze. Ogarnêło go tak wielkie
zmêczenie, ¿e nie chciało mu siê nawet wstaæ, aby zadzwoniæ po raz trzeci. Siedział,
chłon¹c koj¹c¹ ciszê ogrodu, piêkno letniego nieba i pohukiwanie sowy gdzieœ w
pobli¿u, jeszcze bardziej pogłêbiaj¹ce spokój tego miejsca. Poczuł sennoœæ i chyba ju¿
zapadał w drzemkê, gdy nagle usłyszał coœ, co przywróciło mu czujnoœæ. Były to doœæ
dziwne, nieregularne odgłosy, jakieœ szuranie i głoœne, przyspieszone oddechy,
przywodz¹ce na myœl odgłosy wydawane przez graczy w piłkê no¿n¹. Wstał. Teraz był
prawie pewien: jacyœ ludzie w ciê¿kich butach bili siê, siłowali lub uprawiali jakiœ
dziwny rodzaj sportu. Usłyszał urywane okrzyki, monosylabiczne, krótkie wrzaski
zadyszanych i rozwœcieczonych mê¿czyzn. Pakowanie siê w awanturê było ostatni¹
rzecz¹, na jak¹ Ransom miał ochotê, niemniej narastało w nim przekonanie, ¿e
powinien sprawdziæ, co siê tam właœciwie dzieje. Nagle mocniejszy głos zawołał
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • grabaz.htw.pl
  •